Выбрать главу

– Masz szczęście, że się spieszę… – Przechodzień poprawił torbę na ramieniu. – A tośmy czasów dożyli, Inni napadają na Innych… – Szybko pokonał ostatnie metry parku i nie odwracając się, pospieszył do dworca.

Napastnik odczołgał się ze ścieżki pod drzewa i dopiero wtedy dokonał transformacji, przemieniając się w nagiego, dwudziestoletniego chłopaka, wysokiego i barczystego. Szreń z oburzeniem zaskrzypiała pod bosymi nogami. Chłopak chyba nie czul zimna.

– Cholera! – wytchnął szeptem i dopiero potem się skulił. – Co za licho?

Był głodny i zły, ale dziwna, niedoszła ofiara sprawiła, że stracił ochotę na dalsze polowanie. Przestraszył się, choć jeszcze kilka minut temu był przekonany, że bać należy się właśnie jego – wilkołaka, który wyruszył na łowy. Na upajające, odurzające łowy na człowieka. Polowanie bez licencji sprawiało, że uczucie ryzyka i własnej odwagi stawały się jeszcze ostrzejsze.

Dwie rzeczy ostatecznie ostudziły łowcę. Po pierwsze, słowa o Nocnym Patrolu – wilkołak nie miał licencji. Po drugie, fakt, że nie zdołał rozpoznać w niedoszłej ofierze Innego, takiego samego jak on.

Jeszcze niedawno sam wilkołak i każdy z jego znajomków Innych stwierdziłby, że to niemożliwe.

W postaci nagiego młodego człowieka wilkołak pomknął przez zarośla do miejsca, w którym zostawił ubranie. Teraz przez wiele dni, zamiast włóczyć się po nocnym parku w poszukiwaniu ofiary, będzie się musiał ukrywać, siedzieć w zamknięciu i czekać na sankcje Nocnego Patrolu. A może również swoich.

Jedyna nadzieja, że samotny wędrowiec, który nie boi się w nocy przejść przez park, ten dziwny Inny albo ktoś udający Innego, rzeczywiście spieszył się na pociąg. Że zdąży i wyjedzie z miasta. A to znaczy, że nie powiadomi Nocnego Patrolu.

Inni też potrafią mieć nadzieję.

ROZDZIAŁ 1

Dopiero słuchając miarowego stukotu kół, wreszcie się uspokoiłem. Chociaż z drugiej strony, spróbuj tu się uspokoić… Zdolności logicznego myślenia w każdym razie nie odzyskałem.

Gdy istota z parku skoczyła na mnie, łamiąc krzaki, nie balem się – sam nie wiem, dlaczego. Tak samo jak nie mam pojęcia, skąd wziąłem odpowiednie słowa. Za to później, na placu przed dworcem, na którym parkowały nocujące mikrobusy, niejednego Przypadkowego przechodnia mógłby zastanowić mój chwiejny krok. Niełatwo stąpać twardo i pewnie, gdy nogi się pod człowiekiem uginają…

Co to za jakieś głupoty… Nocny Patrol… Co chciałem przez to powiedzieć? A ten zębaty od razu zaskowyczał i odczołgał się w krzaki.

Napiłem się piwa i po raz kolejny spróbowałem odtworzyć bieg wydarzeń.

A więc, wyszedłem z domu…

Stop.

Zdezorientowany, postawiłem butelkę na stoliczku. Pewnie miałem minę idioty, ale nie było żadnych obserwatorów, w przedziale jechałem sam.

Stop.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie pamiętam własnego domu.

W ogóle nic nie pamiętam z minionego życia. Wspomnienia zaczynały się tam, w zimowym parku, na kilka sekund przed atakiem. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było okryte mrokiem – szarą zasłoną, grząską i lepką, niemal nieprzeniknioną. Szary kłębiący się zmrok.

Nic nie pamiętam.

Stropiony i przestraszony, rozejrzałem się po przedziale. Nic nadzwyczajnego. Stoliczek, cztery kuszetki, brązowy plastik, czerwona derma. Za oknem pełzną rzadkie światełka. Na sąsiedniej kuszetce leży moja torba…

Torba!

Uświadomiłem sobie, że nie wiem, co mam we własnej torbie. Pewnie jakieś rzeczy. A na podstawie rzeczy można wiele zrozumieć. Albo sobie przypomnieć. Na przykład, po co jadę do Moskwy. Byłem przekonany, że zawartość torby pomoże obudzić pamięć. Chyba gdzieś o tym czytałem, albo od kogoś słyszałem.

Wsunąłem rękę pod sweter – w lewej kieszeni na piersi powinienem mieć paszport. Zacznijmy od prostych pytań – jak się nazywam. Może potem przypomnę sobie resztę.

Z mieszanymi uczuciami zerknąłem na pożółkłą stroniczke, ozdobioną wymyślnymi zawijasami. Na zdjęcie. Na twarz, którą od zawsze – może od trzydziestu lat, a może od tej chwili – przywykłem utożsamiać z jednym i niepowtarzalnym „ja”.

Twarz była znajoma do najmniejszej zmarszczki. Od blizny na policzku do wczesnej siwizny na włosach. Ale do licha z twarzą – Teraz interesowało mnie co innego.

Imię.

„Witalij Siergiejewicz Rogoża, urodzony 28 sierpnia 1965 roku”.

„Miejsce urodzenia – Nikołajew”.

Odwróciłem stronę i przeczytałem to samo po ukraińsku, jednocześnie upewniając się, że jestem płci męskiej, a paszport został wydany przez organizację o wyjątkowo długiej abrewiaturze – RO NGU UMWD Ukrainy. Rubryka „Stan cywilny” była dziewiczo czysta. Westchnąłem – trochę z ulgą, a trochę z rozczarowaniem.

Dalej było odwieczne brzemię i przekleństwo każdego mieszkańca byłego ZSRR: „Adres zameldowania”. „Miasto Nikołajew, ulica Czajkowskiego 28 m. 28”.

No proszę, znowu dwadzieścia osiem, i to dwukrotnie.

Adres uruchomił ciąg skojarzeń. Przypomniałem sobie, że dom stoi na rogu Czajkowskiego i Młodogwardyjskiej i że obok niego znajduje się szkoła numer dwadzieścia osiem (znowu ta liczba!). Przypomniałem sobie wszystko jasno i wyraźnie, aż do nadpalonej topoli pod własnym oknem – ofiary eksperymentów chemicznych mieszkającego piętro wyżej chłopaczka. Ciągle wylewał przez okno jakieś świństwa na to nieszczęsne drzewo! Przypomniałem też sobie, jak piliśmy pięć lat temu w sąsiednim domu u Docenta, jak lekkomyślnie posłałem do diabła sąsiadkę z dołu, która skarżyła się, że jest za głośno, a potem okazało się, że to Ormianka, żona jakiegoś miejscowego bonzy. Nazlatywało się tych Ormian do diabła i trochę, obili nam mordy, a ja wydostałem się z odległego pokoju przez lufcik, bo okno nie chciało się otworzyć, i zjechałem po rynnie. Widząc, że jeden z nieszczęsnych pijaków ulotnił się z zablokowanego mieszkania, Ormianie trochę ochłonęli i ostatecznie udało nam się z nimi dogadać. Przypomniałem sobie też gorzkie zdumienie, gdy wolałem na pomoc miejscowych kumpli, z którymi nie raz piliśmy piwo w pobliskich budkach, a żaden z nich ze mną nie poszedł.

Oderwałem się od nieoczekiwanie barwnych wspomnień.

Więc jednak miałem jakąś przeszłość? A może to tylko nagie wspomnienia, nie niosące żadnej treści?

Zobaczymy.

Z paszportu zaczerpnąłem jeszcze jedną, absolutnie zbędną informację, że wykorzystałem prawo do bezpłatnego przejęcia prawa własności mieszkania o powierzchni (metrażu nie wpisano) przy normie 24,3 metry.

To wszystko.

W zadumie schowałem dokument na powrót do kieszeni i bacznie przyjrzałem się torbie. Jakie wspomnienia przywołasz ty, moja czarno – zielona towarzyszko z zamorskim napisem FUJI na wypukłym boku?

Może pomożesz mi sobie coś przypomnieć…

Cicho zaśpiewał suwak. Odchyliłem klapę i zajrzałem do środka.

Na wierzchu, w plastikowej torebce była szczoteczka do zębów, tubka pasty blend – a – med, kilka tanich jednorazowych maszynek do golenia i czarna buteleczka wody kolońskiej. Dobra. Na półkę.

W następnej torebce znalazłem ciepły wełniany sweter, zrobiony na drutach. Na bok.

Przez kilka minut grzebałem wśród torebek – bielizna, podkoszulki, skarpetki, flanelowa koszula w kratę…

Aha, wreszcie coś ciekawego.

Komórka. Niewielki telefonik z wysuwaną antenką w skórzanym pokrowcu. Pamięć zareagowała natychmiast: „Po przyjeździe do Moskwy kupić kartę…”

Ładowarka.

I wreszcie, na samym dole, leżała jeszcze jedna torebka.

Zajrzałem do środka i osłupiałem. W zwykłej foliowej reklamówce z na wpół startym i niemal nierozpoznawalnym rysunkiem leżały w dwóch warstwach paczki pieniędzy. Amerykańskie dolary. Dziesięć paczek. Setkami. Sto tysięcy dolców.