Ręka sama sięgnęła do drzwi i przekręciła zamek.
Matko kochana, skąd ja mam tyle forsy? I jak przewiozę taką górę szmalu przez granicę? Zresztą, co za problem, celnikom można wcisnąć po setce w zęby, niech się udławią.
To znalezisko przywołało jedynie myśl o drożyźnie moskiewskich hoteli.
Ciągle oszołomiony włożyłem rzeczy do torby, zasunąłem zamek i rzuciłem ją na dolną kuszetkę. Trochę się ucieszyłem, że obok otwartej butelki piwa, stoi jeszcze jedna, nie napoczęta.
Czułem, że muszę te nieoczekiwane wiadomości zalać środkiem uspokajającym.
Nie wiedzieć czemu „środek uspokajający” podziałał jak nasenny. Myślałem, że będę długo leżał, wsłuchując się w stukot kół, mrużąc oczy przed nieoczekiwanie napływającym światłem i oddając się dręczącym rozmyślaniom.
Nic podobnego. Nie dopiwszy drugiej butelki piwa, zwaliłem się w ubraniu na pościel i wyłączyłem się.
Może zbyt blisko podszedłem do tego czegoś, co zamknięto w moich wspomnieniach?
Nie wiem.
Obudziłem się, gdy w okno zaglądało chłodne zimowe słońce. Pociąg stał. Z korytarza dobiegały znudzone oficjalne głosy: „Dzień dobry, rosyjska służba celna. Broń, narkotyki, waluta?…” Odpowiedzi były nie mniej znudzone i przeważnie niezrozumiałe.
Potem zastukano do drzwi. Wyciągnąłem rękę i otworzyłem.
Celnik okazał się dorodnym mężczyzną o czerwonej twarzy. Tłuszcz zaczynał zalewać mu oczy. Zwracając się do mnie zrezygnował z rutyny i zapytał po prostu:
– Co wieziemy? Proszę pokazać torbę.
I rozejrzał się po przedziale. Wszedł na drabinkę, zajrzał na miejsce na bagaż pod sufitem i dopiero potem skoncentrował spojrzenie na torbie spoczywającej samotnie na środku dolnej kuszetki.
Opuściłem półkę i usiadłem. Nadal bez słowa.
– Proszę otworzyć torbę – zażądał celnik.
„Ale ma nosa!” – pomyślałem ponuro i posłusznie odsunąłem suwak.
Plastikowe torebki po kolei wędrowały na kuszetkę. Gdy przyszła kolej na tę z pieniędzmi, celnik ożywił się i odruchowo zamknął drzwi do przedziału.
– Tak, tak, tak…
Przygotowałem się do wysłuchania obłudnego zdania o prawach i do odczytania akapitu z regulaminu, który, jak każde zapisane prawo, składał się ze zrozumiałych słów, nie niosących żadnego sensu. Wysłucham, odczytam i z miną skazańca zapytam: „Ile?”
Ale zamiast tego w myślach wyciągnąłem rękę do głowy celnika, dotknąłem jego umysłu i wyszeptałem:
– Idź… idź dalej. Tu wszystko w porządku.
Oczy celnika stały się nagle równie tępe i bezmyślne jak prawa celne.
– Taak… Szczęśliwej podróży…
Odwrócił się niczym drewniany pajacyk, przekręcił zamek i wypadł na korytarz bez słowa. Przypominał marionetkę. Posłusznego drewnianego pajacyka we władzy sprawnego lalkarza.
Skąd u mnie zdolności lalkarza?
Pociąg ruszył dziesięć minut później, a ja przez cały ten czas myślałem: co się ze mną dzieje?
Nie wiem, co robię, ale robię to, co trzeba. Najpierw istota w fabrycznym parku, potem ten otępiały celnik…
I po co, do licha ciężkiego, w ogóle jadę do Moskwy? Co zrobię, gdy już wysiądę z pociągu? Dokąd pójdę?
Z jakiegoś powodu poczułem pewność, że wszystko wyjaśni się we właściwym czasie. Nie wcześniej.
Szkoda, że ta pewność nie była absolutna.
Większą część dnia przespałem. Może była to reakcja organizmu – zapłata za przychodzące nieoczekiwanie odpowiedzi i zdolności. Jakim cudem udało mi się spławić celnika? Wyciągnąłem do niego rękę, wymacałem malinową aurę z zielenią w kształcie znaczków $… i zdołałem skorygować jego pragnienia.
Moim zdaniem, ludzie tego nie potrafią. Kim więc jestem, jeśli nie człowiekiem?
Ach, no tak. Jestem Innym. Sam to powiedziałem wilkołakowi w parku… Dokładnie w tej chwili uświadomiłem sobie, że w parku zaatakował mnie właśnie wilkołak. Przypomniałem sobie jego aurę, żółtopurpurowy płomień Łowów i Głodu.
Chyba powoli wychodzę z czerni niepamięci. Z przepaści. Wilkołak to pierwszy stopień. Celnik drugi. Ciekawe, jak długie są te schody. I co zobaczę na szczycie.
Na razie pytań było znacznie więcej niż odpowiedzi…
Obudziłem się dopiero za Tułą. Przedział nadal był pusty, ale teraz już wiedziałem, że sam tego pragnąłem. Zrozumiałem też, że moje życzenia w tym świecie zazwyczaj się spełniają.
Peron Dworca Kurskiego powoli przesuwał się za oknem. Już ubrany i spakowany, stałem w przedziale i czekałem, aż pociąg się zatrzyma. Niewyraźny głos oznajmiał przybycie sześćdziesiątego szóstego na jakiś tam peron i tor.
Jestem w Moskwie. I nadal nie wiem, co mam robić.
Przejście zdążyli już zastawić niecierpliwi pasażerowie. To nic, nie ma pośpiechu. I tak muszę poczekać, aż ożywająca pamięć coś podszepnie, smagnie mnie jak poganiacz leniwego muła.
Pociąg szarpnął po raz ostatni i stanął. Wagon wypełnił się gwarem. Szereg ożywionych ludzi drgnął i zaczął się powoli wylewać z pociągu. Jak zwykle zatroskane okrzyki, powitania, próby wciśnięcia się z powrotem do przedziału po rzeczy, których nie udało się wynieść od razu…
Ale wagonowa krzątanina szybko mija. Ludzie już wysiedli, juz otrzymali należną im porcję pocałunków i powitalnych uścisków. Albo nie otrzymali, jeśli witających nie było. Ktoś wyciągając szyję, rozglądał się po peronie, ktoś inny kulił się na przenikliwym moskiewskim wietrze. W wagonie zostali tylko ci, którzy przyszli odebrać przesyłki od konduktora.
Wziąłem torbę i wyszedłem do wyjścia, nadal nie wiedząc, co będę tu robił.
Przede wszystkim, rozmyślałem, trzeba będzie wymienić pieniądze. Przecież nie mam ani jednej rosyjskiej kopiejki. Tylko nasze, ukraińskie, „niezależne”, których, niestety, nie ma w obiegu. Tuż przed Moskwą przezornie rozerwałem jedną paczkę z torebki i część banknotów rozmieściłem po kieszeniach.
Zawsze czułem niechęć do portfeli…
Zresztą, czy to ja? Zawsze… moje „zawsze” zaczęło się minionej nocy.
Kuląc się w objęciach zimy, ruszyłem w stronę zejścia do tunelu. Chyba na dworcu musi być jakiś kantor?
Grzebiąc w pamięci, zdołałem odnaleźć dwie rzeczy: po pierwsze – nie pamiętałem, kiedy ostatni raz byłem w Moskwie, ale – po drugie – miałem ogólne pojęcie o tym, jak wygląda dworzec w środku, gdzie szukać kantoru i jak trafić do metra.
Tunel… podziemna poczekalnia… krótkie ruchome schody… kasy. Mój tymczasowy cel znajduje się tam, na pierwszym piętrze, przy kolejnych ruchomych schodach.
Niestety. Ten kantor wyglądał na zamknięty, i to od dawna. Ani światła, ani obowiązkowej tabliczki z aktualnym kursem.
Dobrze. W takim razie do wyjścia, na lewo, po łagodnej pochylni do stacji Czkałowska… Ale nie na stację, tylko obok.
Biały pawilon handlowy, schody na pierwsze piętro, zalane światłem puste boksy handlowe, zakręt… Ochroniarz obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i od razu rozluźnił się, rozpoznając przyjezdnego.
– Proszę wejść – zezwolił wielkodusznie.
Wszedłem do malutkiego pokoiku, którego wyposażenie składało się z kosza na śmieci w rogu i malutkiego okienka z wysuwaną szufladką, która zawsze kojarzyła mi się z nienasyconą paszczą.
„Hej!” – upomniałem sam siebie. – „Nie zapominaj o młodości swojego»zawsze«…”
Ale z drugiej strony, skoro myślę jak człowiek urodzony trzydzieści pięć lat temu, to chyba jest ku temu jakiś powód?
Dobrze, potem się nad tym zastanowię.
Paszcza pochłonęła pięć studolarowych banknotów i mój paszport. Nie widziałem, kto kryje się za szczelną przegrodą, i niezbyt mnie to interesowało. Zauważyłem tylko pałce z pomalowanymi na perłowo paznokciami. Czyli kobieta. Niechętnie wysuwająca się paszcza wypluła spory stosik sturublówek i kilka papierków o mniejszych nominałach. Było nawet kilka drobnych monet. Bez liczenia wsunąłem pieniądze pod sweter, do kieszeni na piersi, drobniejsze banknoty wraz z monetami – do kieszeni spodni. Paszport – do drugiej kieszeni na piersi. Zielony prostokąt pokwitowania – do kosza.