Jeśli nawet Szargon nie był bardzo silnym magiem, to na pewno był świetnym kierowcą. Prospekt Mira znikł za tylną szybą równie szybko jak łuk Sadowego Kolca. Twerska sprawiała wrażenie ciągu witryn, który wkrótce się skończył.
Wysiedliśmy z samochodu w pobliżu Kremla. Magowie porzucili swoje bmw na poboczu, nawet go nie zamykając. Chciałem spojrzeć na nie przez Zmrok, byłem ciekaw, jakich zaklęć ochronnych użyli – żeby już więcej nie robić z siebie głupka.
Osłupiałem. Nie z powodu samochodu, lecz z powodu wyglądu budynku, który w zwykłym świecie nie robił większego wrażenia.
W Zmroku budynek miał trzy piętra więcej. Jedno z nich wklinowało się między parter i pierwsze piętro, pozostałe narosły na i tak już sporym gmachu. Zmrokowe piętra wykonano z czarnego, wypolerowanego granitu, niemal wszystkie okna były ciemne, zasłonięte roletami, jedynie na białych pudełkach klimatyzatorów połyskiwały pierwsze promienie słońca.
Natychmiast zapomniałem o wszelkich zaklęciach ochronnych.
Niewielki portal wychodził bezpośrednio na Twerską, za szklanymi drzwiami można było dostrzec sylwetkę Innego.
– No, no… – powiedziałem. Głos zabrzmiał głucho, jak każdy dźwięk w Zmroku. Moi koledzy jak na komendę odwrócili głowy.
– Nie widział pan tego wcześniej? – Nie.
– Za pierwszym razem na każdym robi wrażenie. Chodźmy, jeszcze się pan napatrzy.
Minęliśmy kilka stopni i znaleźliśmy się w malutkiej dyżurce. Niewyraźna postać za drzwiami przemieniła się w chudego, smętnego chłopaka, chyba wilkołaka. Czytał Pielewina Problem wilkołaka w pasie środkowym i uśmiechał się radośnie.
Wystarczyło, by do dyżurki wszedł Edgar, i chłopak się przeobraził. Oczy mu zapłonęły, książka upadła na blat stołu.
– Czeeść, Oleeg – przywitał się Edgar, nagle z estońskim akcentem.
Szargon tylko skinął głową.
Ja też postanowiłem się przywitać.
– Dzień dobry.
– To nasz kolega z Ukrainy – przedstawił mnie Edgar. – Jakby co, do sektora dla gości wpuszczajcie go bez kontroli.
– Zrozumiałem – powiedział Oleg. – Wprowadzić do bazy?
– Wprowadzić.
Oleg popatrzył mi w oczy, uśmiechnął się serdecznie, z pewnym wysiłkiem odczytał rejestracje, usiadł przy biurku i wyjął z szuflady notebooka.
– Gdzie twój partner? – zainteresował się Edgar.
Oleg uśmiechnął się przepraszająco.
– Wyskoczył po papierosy… na minutkę.
– Chodźmy – westchnął Edgar, wziął mnie za rękaw i pociągnął do wind. Szargon już zdążył wcisnąć przycisk wezwania.
Jechaliśmy długo, w każdym razie dłużej, niż się spodziewałem. To pewnie przez te dodatkowe piętra…
– Sektor gościnny mieści się na ósmym piętrze – wyjaśnił Edgar. – To też hotel, tylko bezpłatny. Chyba nawet ktoś tam teraz mieszka.
Drzwi windy rozsunęły się bezgłośnie i znaleźliśmy się w kwadratowym holu, który stanowił rozsądne połączenie wyszukanej elegancji i oszczędnej funkcjonalności. Skórzane kanapy i fotele, żywa palma, grafiki, dywany, boazeria. Przypominało to hotelową recepcję, z tą różnicą, że tu stał zamknięty sekretarzyk, z eleganckim metalowym kluczem w zamku.
Edgar otworzył biurko, w środku były haczyki z numerami, na każdym wisiał klucz.
Tylko przy numerze drugim i czwartym nie było kluczy.
– Wybierz sobie. Jeśli klucz wisi tutaj, to znaczy, że mieszkanie jest wolne.
Powiedział „mieszkanie”, a nie „pokój”, jakby możliwość bezpłatnego mieszkania była dla Innych granicą, która oddziela bezosobowe pokoje hotelowe od miejsca, które można nazwać domem.
Wziąłem klucz numer osiem. Pierwszy z prawej strony w drugim rzędzie.
– Potem sobie obejrzysz – uprzedził Edgar. – Zostaw rzeczy i od razu wracaj.
Skinąłem głową. Ciekawe, co planują moi Ciemni koledzy? Pewnie uprzejme, acz upierdliwe przesłuchanie.
Dobra. Dam sobie radę. W końcu to swoi.
Mieszkanie rzeczywiście było mieszkaniem. Z kuchnią, oddzielną toaletą, trzema przestronnymi pokojami i ogromnym przed – pokojem. Typowe mieszkanie z czasów stalinowskich po gruntownym remoncie. Wysokość – trzy i pół metra, może nawet więcej.
Powiesiłem kurtkę na wieszaku, torbę rzuciłem w przedpokoju. Wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem drzwi.
Z mieszkania numer cztery dobiegała cicha muzyka. Gdy przechodziłem minutę temu, leciał jakiś zachodni pop. Teraz była już inna piosenka. Raczej odgadywałem, niż słyszałem słowa, niemal całkowicie zagłuszone ostrą muzyką:
Strącony przez los w dół, na stos
Poniżony i zmiażdżony
Zapomnieć pora, kim byłeś wczoraj
Pamiętaj, kim jesteś teraz
Zrzucony na dno, gdzie wszystko jedno
Za co cię sława ukochała
Ognistą ręką podłość stawia piętno
Twoja dusza opustoszała
Ludzie na dnie w mroku grzebią się
Pragną przedłużyć swe dzikie życie
Gotowi pożreć bliźniego swego
Oderwać choćby strzęp kłami…
Zły pośród nich, żałosnych i złych
Razem ze stadem biegniesz w koło
Czołgasz się już do koryta pod nóż
Z prorokami i niewolnikami…
Nie wiem, dlaczego, ale zamarłem przed obcymi drzwiami. To było coś więcej niż tylko słowa. Wchłaniałem je wszystkimi porami skóry, całym ciałem. Zapomniałem, kim byłem, ale jak mam sobie przypomnieć, kim jestem? I czy przypadkiem nie wyszedłem na nowy krąg wraz z nieznanym mi stadem?
Gdybyś mógł słyszeć tylko ciszę
Kłamstw, pochlebstw
Południa, mroku nie słyszeć
Topnieć jak śnieg od słońca
Nie zdradzać i kochać bez końca
Umarłbyś z tęsknoty!
Na ciszę w najbliższym czasie nie ma co liczyć. Zbyt wiele osób interesowało się moją skromną osobą.
Głos śpiewaka okrzepł, stał się triumfujący i bezczelny.
Hej, mieszkańcy nieba!
Kto nie był z was na dnie
I kto nie przeszedł piekła
Nie wie, jak raj buduje się!
Hej, mieszkańcy dna!
Grom śmieje się z was
I żeby mu dorównać
Jest tylko jedna droga w górę
Jest tylko jedna droga w górę!
A więc to tak… W górę. Jak się okazuje, nie osiągniemy raju, jeśli uprzednio nie przejdziemy przez piekło. Ale każdy ma swój raj i swoje piekło. O tym właśnie śpiewa Kipielow.
Dziwne. Słyszałem już tę piosenkę, nazwisko wykonawcy zapadło mi w pamięć, nawet miałem ją na swojej składance na dysku. Ale teraz zabrzmiała na nowo, nieoczekiwanie zapłonęła w mózgu, uderzyła w świadomość kawałkiem niewidocznego szkła.
– Kolego! Szybciej! – ponaglił mnie Edgar.
Z żalem odszedłem od drzwi.
Trzeba będzie potem posłuchać… kupić cały album… i posłuchać…
Głos śpiewaka zamierał za moimi plecami:
Lecz jeśli płomień w mózgu zapłonie Wybije klinem pokorę i strach Ożyją w duszy dni minione Dokona się nowy grzech. Krew na rękach, na stercie kamieni Po ciałach i żałosnych grzbietach Gotowych zdechnąć w zniewoleniu Znowu w górę wspinasz się!
Pomyślałem nagle, że Kipielow śpiewa ze zbyt dużą znajomością rzeczy. O krwi. O dnie. O niebie. Bardzo możliwe, że ten długowłosy idol rosyjskich metalowców jest Innym…
Razem z Edgarem i Szargonem wszedłem piętro wyżej i znalazłem się w małym biurze. Przestronna sala podzielona na niewielkie, odgrodzone parawanami kabinki, z osobnym gabinetem nieco dalej, z holem oddzielonym od Twerskiej wielką zaciemnioną szybą. Zauważyłem, że Ciemni prawie nie korzystali z komputerów stacjonarnych, w każdym razie trzej pracownicy – nocne marki albo ranne ptaszki – wpatrywali się w matryce notebooków.