Zew prowadził mnie Twerską w stronę Dworca Białoruskiego. Szedłem przez wieczorny tłum niczym napiętnowany. Tak zresztą było – zostałem naznaczony przez Zew. Nikt mnie nie widział, nikt nie zauważał. Nikomu nie byłem potrzebny. Ani grzejącym się w samochodach dziewczynom, ani sutenerom, ani posępnym kolesiom w zachodnich brykach na poboczu. Nikomu.
W prawo. Na Strastny Bulwar.
Zew nasilił się. To oznaczało, że wkrótce dojdzie do spotkania.
Po grząskim, mokrym śniegu mknęły stada samochodów. Drobne śnieżynki wodziły w świetle reflektorów wymyślne korowody.
Zimno i ciemno. Zimowa Moskwa.
Śnieg kładł się równą warstwą na ścieżkach bulwaru, na ławeczkach, pustych o tej porze roku, na krzakach, na płotkach oddzielających jezdnię od chodnika.
Spróbowali mnie wziąć w połowie drogi do Karetnego Riada.
Zaklęcie spadło jakby z nieba, wszystko, co miało wydarzyć się na bulwarze, nie dotyczyło zwykłych ludzi. Samochody mknęły dalej w swoich sprawach, a nieliczni przechodnie przystawali na chwilę i z obojętną miną zawracali.
Jaśni wyskakiwali ze Zmroku jeden po drugim. Czworo. Dwóch magów i dwa transformy, już w stanie bojowym. Potężny, biały jak śnieg niedźwiedź i ruda tygrysica.
Omal mnie nie rozpłaszczyło – magowie zaatakowali z dwóch stron, ale nie docenili zdobyczy – uderzenie było obliczone na tego mnie, który podporządkowałby się wezwaniu.
Ale teraz byłem już inny.
W myślach rozkładając ręce, zatrzymałem dwie gotowe zetknąć się i uwięzić mnie ściany. Zatrzymałem się, zaczerpnąłem siłę i odepchnąłem je od siebie. Niezbyt mocno.
Nigdy nie widziałem tsunami. Ale to było pierwsze, co przyszło mi do głowy, gdy oceniłem konsekwencje.
Ściany magów Światła, jeszcze przed chwilą sprawiające wrażenie monolitów, zostały zmiecione jak przegródki z papieru ryżowego. Obu magów odrzuciło do tyłu – przejechali po śniegu z dziesięć metrów i tylko barierki odgradzające jezdnię od bulwaru nie pozwoliły im wpaść pod koła samochodów. W powietrzu zawirował śnieżny pył.
Jaśni zrozumieli, że czystą magią mnie nie wezmą. Wtedy do przodu skoczyły transformy. Odmieńcy w postaci zwierząt.
Pospiesznie zaczerpnąłem siłę, skąd tylko mogłem – i na jezdni rozległ się huk, brzęk szkła, kolejny huk i natrętne wycie.
Niedźwiedzia przyjąłem na wklęsłą „tarczę” i odrzuciłem w głąb bulwaru. Przekoziołkował. Przed tygrysicą po prostu się uchyliłem.
Nie podobała mi się od samego początku…
Nie wiem, skąd magowie – odmieńcy biorą masę do transformacji. Ta dziewczyna w ludzkiej postaci ważyła najwyżej pięćdziesiąt pięć kilo. Teraz to było półtora cetnara mięśni, żył, pazurów i zębów. Prawdziwa bojowa maszyna śmierci.
Jaśni to uwielbiają.
– Hej! – krzyknąłem. – Zaczekajcie! Może najpierw pogadamy? Magowie zdążyli wstać i znowu spróbowali się za mnie wziąć, ale ja bez zbędnych wysiłków związałem kołyszące się nici w węzeł i odrzuciłem właścicielom. Obaj znowu upadli, ale teraz obeszło się bez jazdy na plecach – przecież zwróciłem im jedynie ich energię. Niedźwiedź stał z boku, groźnie przestępując z nogi na nogę. Wyglądał, jakby miał zamiar stanąć na tylnych łapach.
– Nie radzę – powiedziałem mu i uderzyłem atakującą tygrysicę.
Niezbyt mocno. Nie chciałem zabijać.
– O co wam, do licha, chodzi? – krzyknąłem ze złością. – To taka moskiewska tradycja?
Nie mogłem nawet wezwać Nocnego Patrolu, przecież napastnicy właśnie tam pracowali. No to może powinienem wezwać Dzienny? Tym bardziej że biuro jest całkiem blisko. Przylecą błyskawicznie. Ale co mi to da?
Magowie nie mieli zamiaru kapitulować. W rękach jednego z nich płonęła załadowana buława. Drugi miał jakiś dość potężny amulet unieruchamiający.
Na amulet straciłem aż dwie sekundy – rzuconą na mnie sieć musiałem pruć „potrójnym kindżałem”, zaklęcie było proste, ale zużyłem na nie tyle Siły, że mógłbym spalić całe centrum Moskwy – A tu jeszcze drugi zdążył zaczepić mnie „ogniem betlejemskim”. Ten atak Jasnego tylko mnie rozzłościł, chyba znowu stałem się silniejszy.
Buławę zamroziłem – przemieniłem w długi sopel lodu i posłałem zaklęcie odrzucenia. Kawałeczki lodu trysnęły z dłoni Jasnego niczym szalony biały fajerwerk. Jednocześnie uderzyła w górę uwolniona energia.
Przecież nie będę jej zrzucać na ludzi, do licha! Wystarczy tych kilku stłuczek na pobliskich skrzyżowaniach…
Niedźwiedź nie ruszył się z miejsca. Chyba zrozumiał, że mimo przewagi liczebnej siły są nierówne. Za to tygrysica nie miała zamiaru się poddać. Rzucała się na mnie z furią oszalałej samicy, której dzieci zaatakował nieprzyjaciel. Oczy, żółte jak płomyki świec w cerkwi, płonęły nienawiścią.
Tygrysica się mściła. Mściła się na mnie, Ciemnym, za wszystkie swoje krzywdy i straty. Za zabitego przeze mnie Andrieja. Za wiele innych rzeczy. Nic nie mogło jej powstrzymać.
Być może, rzeczywiście miała powody do zemsty, w końcu Patrole walczyły od dawna, ja też nieźle dałem się jej we znaki… Ale dlaczego ja mam z tego powodu umierać?
Jestem wolny. Wolny, bo mogę ukarać tego, kto stanął na mojej drodze, kto nie chce zakończyć sprawy pokojowo. Czy nie o tym chciała powiedzieć piosenka?
Uderzyłem „Mgłą Transylwanii”.
Tygrysicę rozciągnęło na ziemi. Nawet przez huk silników i przenikliwe wycie systemów alarmowych słychać było chrzęst kości. Zaklęcie zmięło odmieńca jak dziecko zgniata plastelinowego człowieczka. Połamane żebra rozpruły skórę i niczym zakrwawiona brona wbiły się w śnieg. Głowa przemieniła się w płaski pasiasty placek. Piękne zwierzę było teraz kłębkiem zakrwawionego ciała.
Ostatnim wyrachowanym ciosem cisnąłem duszę tygrysicy w Zmrok.
Nie miałem prawa się zatrzymać. Jaśni zastygli. Nawet niedźwiedź przestał dreptać. „No i co dalej?” – pomyślałem ze znużeniem. Być może, musiałbym zabić ich wszystkich. Ale chwała niebu czy też piekłu, do tego nie doszło.
– Dzienny Patrol! – usłyszałem znajomy głos. – Stwierdzono atak na Ciemnego. Wyjść ze Zmroku!
Edgar mówił twardo i bez żadnego akcentu. Zdanie o Zmroku było niepotrzebne. Żywi nie walczyli w Zmroku, a tygrysica nie miała dokąd wrócić.
– Dzienny Patrol żąda natychmiastowego zwołania Trybunału – powiedział złowieszczo Edgar. – A na razie bądźcie uprzejmi wezwać szefa Nocnego Patrolu.
– Rozgoni was jak kocięta – rzekł poważnie jeden z magów Światła.
– Nie rozgoni – uciął Edgar i wskazał na mnie. – Dopóki mamy jego. Jeszcze tego nie zrozumiałeś?
W tym momencie ktoś umiejętnie przetasował siły w przestrzeni i obok mnie pojawił się smagły mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Jego kolorowy wschodni chałat pośród zaśnieżonego bulwaru wyglądał wyjątkowo głupio.
– Jestem – burknął przybyły, spoglądając ponuro na pole niedawnej bitwy.
– Heser! – ożywił się Edgar. – Dzień dobry. Pod nieobecność naszego szefa będziesz się tłumaczył przede mną.
– Przed tobą? – Heser zerknął koso na Estończyka. – Chciałbyś.
– W takim razie przed nim. – Edgar wzruszył ramionami i zjeżył się, jakby zamarzł. – A może to też zbyt wielki honor?
– Przed nim się wytłumaczę – rzekł sucho Heser i odwrócił się do mnie. Jego spojrzenie było bezdenne jak wieczność. – Wynoś się z Moskwy – powiedział niemal bez emocji. – I to zaraz. Wsiadaj do pociągu i wynoś się do diabła. Zabiłeś już dwoje naszych.