Выбрать главу

Jakby na zamówienie, w progu stanął niedawny władca notebooków o imieniu Hellemar.

– Jest! – wykrzyknął triumfalnie. – Wnukowo! Lot piętnaście zero pięć z Odessy. Dwa razy odwoływany z powodu złej pogody, niedawno wyleciał. Wyląduje na lotnisku Wnukowo w Moskwie za dwadzieścia minut. Pazur jest na pokładzie.

– Sztab operacyjny na lotnisko! – zerwał się Edgar. – Kontrolować pogodę! Odciąć Jasnych! Figę będą mieli, a nie obserwatora!

– Szefie – odezwał się Hellemar z kwaśną miną. – Sztab Jasnych jest we Wnukowie od piętnastu minut. Niech pan to weźmie pod uwagę.

– Weźmiemy – obiecała wiedźma. – Ruszamy… Wszyscy wstali, ktoś chwycił za telefon, ktoś pospiesznie wyciągnął z sejfu załadowane amulety, ktoś głośno wydawał rozkazy personelowi…

I tylko ja ze znużeniem postawiłem na stole pustą filiżankę.

– Czy w waszym sztabie dają jeść? – rzuciłem w przestrzeń. – Od kilkudziesięciu godzin łykam tylko ślinę.

– Wytrzymasz – pocieszyli mnie. – Ruszaj na dół. I nawet nie myśl o samodzielnych akcjach…

Nie miałem najmniejszej ochoty na samodzielne akcje…

Do Wnukowa przemknęliśmy zdumiewająco szybko. Za kierownicą mikrobusu siedział młody, rezolutny chłopak, którego nazywali Deniską. Był magiem i jeszcze lepszym kierowcą niż Szargon. Nabrzeża, Ordynka, Leninski Prospekt, Południowy – Zachód, obwodnica. Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć. Szargon z Edgarem gdzieś się zapodziali, Jura i Kostia też znikli, zostałem z Anną Tichonowną i trójką dziewczyn – wiedźm, które od czasu do czasu rzucały mi ciekawe spojrzenia. Pewnie Anna Tichonowną kazała zostawić mnie w spokoju, bo żadna nie próbowała się do mnie odezwać. Z tyłu siedział gruby wilkołak. Opony piszczały na wirażach, skrzynia biegów jęczała, silnik huczał równo jak pracowity majowy trzmiel.

Na lotnisko przybyliśmy pierwsi. Deniską podjechał do służbowego wejścia. W chwilę po nas podjechało bmw Szargona i jeszcze jeden mikrobus z technikami. Patrolowi działali wyjątkowo sprawnie – rzucili zaklęcie, które sprawiło, że dla zwykłych ludzi byliśmy pustym miejscem. Grupa techników z notebookami ruszyła do wejścia, ktoś już wybrał miejsce dla sztabu – obszerne pomieszczenie z tabliczką „Dział księgowości” na drzwiach. Pracowników – ludzi zagonili chyba do sąsiedniego gabinetu albo do sali konferencyjnej i pogrążyli w radosnym oszołomieniu. Osobiście wybrałbym dla sztabu właśnie salę konferencyjną, ale Helle – mar powiedział, że w księgowości jest więcej linii telefonicznych.

Zjawił się Jura. Ciekawe, dlaczego obowiązki szefa pełni Edgar, mimo że osiągnął dopiero drugi poziom siły. Jura wydawał mi się silniejszy. Ale w końcu były to sprawy Dziennego Patrolu. Wcisnąłem się w kąt i zacząłem myśleć, czy uda mi się skoczyć na dziesięć minut do restauracji. Tymczasem technicy wzięli się za swoje notebooki.

– Samolot nadlatuje. Czas do lądowania – plus minus pięć minut.

– Znaleźliście Jasnych? – spytała Anna Tichonowną.

– Znaleźliśmy. W salach odpoczynku, obok poczekalni. W sąsiednim budynku.

– Co robią?

– Pewnie czarują pogodę – podpowiedział ktoś.

– Po co? Żeby nie pozwolić samolotowi wylądować?

– Chyba nie pozwolą pasażerom zginąć – prychnęła Anna Tichonowna.

Też mi się wydawało, że najprościej byłoby spowodować katastrofę samolotu. Ale Jaśni to Jaśni. Nawet w takiej sytuacji martwią się o zwykłych ludzi. Zresztą, nie wiadomo, czy awaria samolotu zaszkodziłaby artefaktowi z Berna. Możliwe, że nie. To przecież Siła.

– Kto u nas jest specjalistą od pogody? – spytała Anna Tichonowna.

– Ja – odpowiedziały chórem dwie wiedźmy.

– No to już, bierzcie się do roboty…

Wiedźmy zaczęły obmacywać, czyli skanować okolicę pod kątem zaklęć zmieniających pogodę. Poczułem szczelne wachlarze energetycznych przesyłek, nieodczuwalne i niewidoczne nawet dla wielu Innych. Nie dlatego, że Inni nie mogą ich zarejestrować – większość po prostu tego nie umiała. Meteomagia zawsze była specjalnością wiedźm i niektórych czarodziejek, wymagała subtelności i wyczucia.

– Spędzają chmury – oznajmiła jedna z wiedźm. – Potrzebna jest siła…

Mag z rezerwy od razu wziął do ręki amulet, drugą dłonią wymacał rękę wiedźmy. Koncentrowali się przez jakiś czas, w efekcie cała trójka zapadła w niezbyt głęboki trans.

– Wszyscy, którzy mogą, niech pomagają – poleciła Anna Tichonowna.

Na razie nie mógłbym pomóc – energia, którą dysponowałem, nie dorównywała sile amuletu. Nieźle się wyprztykałem na Strastnym Bulwarze…

Patrol zajmował się swoimi sprawami. W sztabie wrzało – niby nikt nie biega, nie krząta się, ale napięcie wisi w powietrzu. Poczułem się nieswojo – byłem jedynym człowiekiem, który próżnował, i coś mi mówiło, że w najbliższym czasie i tak nie zdołam pomóc.

Dlatego postanowiłem się wyśliznąć. Wstałem i wszedłem w Zmrok. A potem jeszcze głębiej, na drugi poziom.

Zejście zajęło mi trzy minuty, spieszyłem się, jak mogłem. Myślałem, że Zmrok wyciągnie ze mnie resztkę sił, ale przeciwnie, poczułem orzeźwienie jakbym wziął prysznic i strzelił setkę. Dziwne.

Z tą setką to wcale nie był taki głupi pomysł…

Wynurzyłem się ze Zmroku i skierowałem do sąsiedniego gmachu – wydłużonej sztabki ze szkła i betonu, nie wyglądającej na budynek administracji, zwieńczonej iglicą – wspomnieniem po pompatycznej architekturze lat pięćdziesiątych.

Kurtkę zostawiłem w sztabie i do wejścia musiałem zrobić przebieżkę. Wiatr niósł drobną śnieżną kaszę, a ja zastanawiałem się, jak ten samolot z Odessy ma zamiar lądować. Śnieg, ciemno, pogoda, że psa by z domu nie wygonił. A tu jeszcze Jaśni robią, co mogą, żeby ją bardziej zepsuć. No dobrze, załóżmy, że samolot nie wyląduje – co wtedy? Skierują go na inne lotnisko – Bykowo albo Domodiedowo?

Trzeba będzie wspomnieć o tym Edgarowi albo Annie Tichonownie. Żeby na wszelki wypadek wysłali patrolujących…

Równie dobrze mogą zawrócić samolot do Kaługi albo Tuły, jeśli oczywiście tam jest lepsza pogoda. Bardzo możliwe, że tutejsza aura jest zasługą meteomagów Jasnych.

W budynku lotniska było ciepło i przytulnie – w porównaniu z tym, co działo się na ulicy. Od razu wszedłem na pierwsze piętro, do baru, gdzie kiedyś, czekając na samolot z Boriańskim, piliśmy piwo, jedliśmy orzeszki i słuchaliśmy prześladującej nas w tej podróży piosenki, że „lato dobiegło końca, wszystko zostało za nami”.

Uświadomiłem sobie, że to jedno z nielicznych wspomnień, jakie mi zostały. Skąd się wynurzyło, z jakich głębin świadomości?

Próbowałem sobie przypomnieć, kim jest Boriański, ale nie pamiętałem nawet jego twarzy. Po co i gdzie lecieliśmy?… Nagle pojawiło się natrętne wspomnienie, że w jego mieszkaniu w dawnych latach ZSRR był ogromny, nieczynny bidet. No bo po co człowiekowi radzieckiemu bidet?

Ale bar wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętałem. Wysokie stołki, lśniące krany do piwa i telewizor w rogu. Tylko teraz leciał inny klip. Chłopak o podejrzanie czerwonych oczach całował w deszczu rękę dziewczyny w czerwonej sukience. Dalej – jak w każdym szanującym się thrillerze – pojawiły się wilcze szczęki itd. Szczególnie spodobał mi się moment, gdy po jakimś czasie chłopak, nie wiadomo, dlaczego ubrany w czerwoną sukienkę dziewczyny, wszedł do sali balowej i rozpadł się na kilka wilków.

Oj, ludzie, ponosi was wyobraźnia… Podobnie było zresztą z Pielewinem, który przedstawił wilkołaki jako chciwe, żarłoczne i niechlujne stworzenia. Ale trzeba przyznać, że klip robi wrażenie. Niewykluczone, że wilkołaki się zrzuciły, zapłaciły producentowi, wpłynęły na muzyków – i otrzymały romantyczny klip o sobie. Kiedyś tak właśnie zrobiły rosyjskie wampiry.