– Aż za bardzo – warknąłem, oceniłem swoje siły i zdecydowałem, że gra jest warta świeczki.
W myślach sięgnąłem do niczego nie podejrzewającej czarodziejki, błyskawicznie zabrałem jej tyle Siły, ile tylko zdołałem, i wyciągnąłem jeszcze trochę z portalu.
I otworzyłem portal pod swoimi nogami, jednocześnie wychodząc ze Zmroku.
Gdybym stał na klapie studzienki kanalizacyjnej i klapa nagle by znikła, efekt byłby podobny. Po prostu się zapadłem.
Nie ryzykowałem czerpania Siły z Hesera, coś mi podpowiadało, że na razie nie warto się z nim ścierać. Mogłeś stworzyć kokon, do którego Heser nie mógł zajrzeć nieprzygotowany, mogłeś ściągnąć energię z czarodziejki, która miała zostać Wielką – to jednorazowe sztuczki. Ale otwarta konfrontacja z szefem Nocnego Patrolu – na to dla ciebie za wcześnie, Witaliju Rogoża, Inny, Ciemny.
Ciesz się, że udało ci się ujść cało.
Ucieszyłem się i spadłem w zaspę z wysokości kilku metrów. Wokół panowała niemal absolutna ciemność. Nad moją głową świecił księżyc. Wokół mnie był las.
Znajdowałem się na przesiece, prostej jak strzelił, niczym Prospekt Lenina w Nikołajewie, o szerokości piętnastu metrów. Z lewej strony ściana lasu, z prawej strony ściana lasu, nad srebrzystym pasem nietkniętego śniegu – księżyc. Prawie pełnia.
To było piękne aż do bólu – zalana światłem księżyca przesieka, noc, śnieg… mógłbym podziwiać ten widok bez końca.
Gdybym nie zaczął marznąć.
Wydostałem się z zaspy i rozejrzałem. Śnieg wydawał się nietknięty, ale gdzieś w oddali usłyszałem charakterystyczny stukot kół podmiejskiego pociągu.
Cholerny mag! Władca Ciemnych portali! Portal otworzyłem, ale o punkt docelowy już się nie zatroszczyłem. Oto rezultat – w samym sweterku w zimowym lesie.
Zły na siebie, wymacałem za pazuchą podłużny przedmiot w kokonie i poszedłem ku księżycowi, po dziwnym śnieżnym ugorze księżycowej przesieki.
Szybko zrozumiałem, że przechadzka po zaspach to wątpliwa przyjemność, i wszedłem do lasu, zakładając, że pod drzewami śniegu powinno być mniej.
Miałem rację w dwustu procentach. Po pierwsze, na brzegu lasu rzeczywiście nie było zasp, po drugie, znalazłem ścieżkę. W cieniu drzew po prostu jej nie dostrzegłem.
Któryś ze starożytnych powiedział, że drogi prowadzą do tych, którzy je budowali. Ale nie miałem innego wyjścia. Szedłem drogą, a wkrótce zacząłem biec, żeby się rozgrzać.
„Będę biegł, dopóki się nie zmęczę” – pomyślałem. – „Potem wejdę w Zmrok, żeby się ogrzać”.
Miałem nadzieję, że wystarczy mi sił zarówno na bieg, jak i na Zmrok.
Biegłem tak z piętnaście minut. Wiatru prawie nie było, nawet udało mi się odrobinę rozgrzać. Przesieka ciągnęła się bez końca, śnieg srebrzył się tajemniczo. Pomyślałem, że tędy powinien biec witeź w kurtce z futrem na wierzchu i zaczarowanym mieczem przy pasie. I wiernym, oswojonym wilkiem kilka kroków przed sobą…
Ledwie zdążyłem pomyśleć o wilku, gdy z lewej strony rozległo się szczekanie psa – wilk wydawałby inny dźwięk.
Przystanąłem i obejrzałem się. Pomiędzy drzewami migotało ciepłe, pomarańczowe światło, prócz szczekania psów usłyszałem również głosy ludzi.
Nie zastanawiałem się długo. Doszedłem do rozwidlającej się w stronę ogniska ścieżki i skręciłem.
Wyskoczyły na mnie dwa psy – biała, niemal niewidoczna na śniegu karelska łajka i czarny jak smoła, kudłaty nowofundlandczyk. Łajka szczekała dźwięcznie jak dzwoneczek, nowofundlandczyk szczekał głucho: „bauff, bauff”!
– Pietro! To ty? – dobiegło od ogniska.
– Nie – powiedziałem z żalem. – Nie jestem Pietro. Można się ogrzać?
Szczerze mówiąc, nie tyle chciałem się ogrzać, ile dowiedzieć, gdzie jestem. Żeby nie lecieć bez sensu przez las, lecz wyjść prosto na pociąg.
– Chodź tutaj, psów się nie bój, nie ruszą!
Psy rzeczywiście nie atakowały, łajka biegała w stałej odległości czterech metrów, zaś nowofundlandczyk podbiegł do moich nóg, obwąchał buty, prychnął i wrócił do ogniska.
Przy ognisku było kilkanaście osób. Na długim łańcuchu, przerzuconym przez grubą, poziomą gałąź sosny, wisiał kociołek, w którym coś obiecująco bulgotało. Ludzie siedzieli na bierwionach, prawie wszyscy trzymali metalowe kubki, ktoś właśnie otwierał kolejną butelkę wódki.
– Ożeż ty! – powiedział brodaty, przypominający geologa chłopak, gdy wyszedłem z ciemności. – W sweterku!
– Przepraszam – westchnąłem. – Miałem małe problemy.
– Siadaj. – Ktoś się przesunął, robiąc mi miejsce. Posadzili mnie niemal siłą i dali do ręki kubek z wódką.
– No!
Wolałem się nie sprzeciwiać. Wódka spaliła gardło, ale kilka sekund później już zapomniałem, że na dworze mamy zimę.
– Stiopa! Chyba miałeś jakąś kurtkę? – dyrygował dalej brodaty.
– Miałem – potwierdził ktoś z przeciwległego bierwiona i żwawo pomknął w bok. Pomiędzy drzewami czerniały rozbite namioty.
– A ja mam czapkę! – oznajmiła pulchna dziewczyna z warkoczykami jak uczennica. – Chwilę…
– Długo tak marzniesz? – zapytał brodaty.
– Nie. Ze dwadzieścia minut. Tylko błagam, nie pytajcie, jak się tu znalazłem.
– Nie będziemy – obiecał brodaty. – Pilaw zaraz będzie gotowy. Jesteśmy tu do jutra. Możesz przenocować, jakiś śpiwór się znajdzie. Jutro wracamy do Moskwy, chcesz, to wracaj z nami, nie chcesz – zostań.
– Dziękuję – powiedziałem. – Z przyjemnością wrócę.
– Właśnie świętujemy urodziny – wyjaśnił Stiopa, podchodząc z niebiesko – zieloną kurtką w ręku. – Trzymaj.
– Wielkie dzięki – powiedziałem szczerze, dziękując nie tyle za serdeczne przyjęcie i gościnność, ile za brak pytań.
Kurtka była ciepła. Cieplejsza niż mogłoby się wydawać.
– Czyje to urodziny? – zapytałem.
Jedna z dziewcząt przestała całować się z kolejnym brodaczem.
– Moje – oznajmiła. – Nazywam się Tamara.
– Wszystkiego najlepszego! – powiedziałem. Zabrzmiało to dość smętnie. Szczerze pożałowałem, że nie mam nic do podarowania, a głupio było dać sto dolców. Przypominałoby to moje hojne napiwki w hotelu, zmieniłaby się tylko waluta…
– Jak się nazywasz? – zapytał brodacz numer jeden. – Bo ja Mateusz.
– Witalij – uścisnąłem wyciągniętą dłoń. – Urodziny w zimowym lesie – pierwszy raz biorę udział w takiej uroczystości.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – zauważył filozoficznie Mateusz.
Psy znowu zaszczekały i pobiegły w ciemność.
– Może tym razem to już Pietro? – spytała jubilatka z nadzieją.
– Pietro, to ty? – wrzasnął Stiopa nieoczekiwanie dźwięcznym barytonem, zupełnie nie przypominającym głosu, którym normalnie rozmawiał.
– Ja! – dobiegło z lasu.
– Masz szampana? – krzyknęła Tamara.
– Mam! – oznajmił radośnie Pietro.
– Huraa! – wykrzyknęły chórem wszystkie obecne dziewczyny. – Hura, niech żyje Pietro, nasz zbawca!
Ukradkiem pomacałem kokon za pazuchą, najwidoczniej kryjący w sobie tajemniczy Pazur Fafnira. I pomyślałem, że do rana mogę się rozluźnić i zanurzyć w cudzym świecie. Ludzie przy ognisku nie zwracali na mnie szczególnej uwagi, po prostu dolewali mi do kubka wódki, a potem dali talerz z parującym pilawem. Zachowywali się tak, jakby co noc przyłączał się do ich kompanii na wpół rozebrany wędrowiec.
Szkoda, że wśród nich nie było żadnego Innego, choćby niezainicjowanego.
ROZDZIAŁ 4