Выбрать главу

Jednocześnie uświadomiłem sobie, że w ciągu nocy nie podładowany kokon ochronny nieco stajał. Od przedmiotu płynęła Siła – a raczej SIŁA. Gdyby był tu choć jeden Inny, na pewno wyczułby Pazur.

Wyciągnąłem zza pazuchy podłużny, lekko zagięty… futerał? Jakby pochwa kindżału, tylko otwierająca się jak morska muszla. Jeśli oczywiście w morzu zdarzają się takie muszle – wąskie i długie na trzydzieści kilka centymetrów.

Futerał był zamknięty w Zmroku, zwykły człowiek nie zdołałby go otworzyć. Mrużąc oczy, przysunąłem się do wyjścia i odchyliłem połę namiotu, żeby wpadło trochę światła.

Na wiśniowym aksamicie rzeczywiście leżał czarno – granatowy pazur jakiegoś ogromnego stworzenia. Od wklęsłej strony wydawał się ostry jak kindżał czerkieski. Długie wyżłobienie ciągnęło się przez całą jego długość. Szeroka krawędź sprawiała wrażenie, że pazur wyrąbano z czyjejś łapy dość bezceremonialnie. Być może, tak właśnie było.

Jakież to musiało być zwierzę z takim pazurem! Może legendarny smok? Ale czy smoki w ogóle istniały? Pogrzebałem w pamięci, w nadziei, że znajdę jakąś odpowiedź, i z powątpiewaniem pokręciłem głową. Wiedźmy i wampiry istniały na pewno, to przecież Inni. Ale smoki?…

Od strumienia po skrzypiącym śniegu szedł Mateusz. Westchnąłem z żalem, na chwilę wśliznąłem się w Zmrok, zamknąłem futerał i wsunąłem go za pazuchę.

– Obudziłeś się? – stwierdził Mateusz podchodząc bliżej.

– Aha.

– Nie zmarzłeś?

– Nie. Dziwne, myślałem, że jak las i zima to będzie zimno. A było ciepło…

– Dziwni z was ludzie, południowcy! – prychnął Mateusz. – To mają być mrozy? Na Syberii, o, tam to są mrozy! Wiesz, jak mówią? Sybirak to nie ten, kto nie boi się zimna, lecz ten, kto jest ciepło ubrany.

Zaśmiałem się. Dobrze powiedziane! Będę musiał zapamiętać.

Mateusz uśmiechnął się w brodę.

– Tam jest strumień, możesz się umyć.

– Dzięki. – Wyszedłem z namiotu i przespacerowałem się do zamarzniętego strumienia. W tym miejscu, w którym podchodził do brzegu, ktoś starannie wyrąbał przerębel. Przez noc przerębel pokrył się cienkim, niemal przezroczystym lodem, który Mateusz znowu rozbił. Woda była zimna, ale nie na tyle, żeby moja ciepłolubna dusza nie odważyła się chlapnąć kilka razy na twarz. Poczułem się rześko, zapragnąłem coś robić, gdzieś biec…

A może to nie była zasługa wody? Wczoraj przed lotniskiem wyłożyłem się niemal całkowicie i czułem się odpowiednio do tego stanu. Potem zaczerpnąłem siłę z portalu i czarodziejki, i znowu niemal wszystko straciłem. W ciągu nocy chyba podładowałem się od Pazura.

Jego Siła była prawidłowa, Ciemna. Energia Jasnych nie dawała radości, to była niepokorna, obca Siła. A moc Pazura była niczym dotyk ciała matki dla niemowlęcia. Jego tchnienie wydawało się czymś do bólu znajomym.

Wydawało mi się, że mogę przenosić góry.

– Kiedy planujecie zwinąć obóz? – zapytałem Mateusza po powrocie do namiotu. A raczej do ogniska, gdzie brodacz już rąbał drewno. Obok kręciły się oba psy, zerkając na wiszący nad ogniskiem kociołek.

– Ludzie się obudzą, zagrzejemy pilaw, chlapniemy jeszcze dla rozgrzewki po parędziesiąt gramów i zwijamy się. A co? Spieszy ci się?

– Powiedzmy, że pośpiech byłby wskazany – powiedziałem ogólnikowo.

– Cóż… Jak się spieszysz, to idź. Zatrzymaj kurtkę. Dam ci adres Stiepana, oddasz mu przy okazji.

Gdybyś wiedział, komu pomagasz, człowiecze…

– Mateuszu – powiedziałem półgłosem – poważnie wątpię, czy będę miał okazję odszukać Stiopę. Dzięki, nie zamarznę.

– Nie wygłupiaj się. – Mateusz wyprostował się, trzymając siekierę w wyciągniętej ręce. – Nie oddasz, to nie oddasz. Zdrowie ważniejsze.

Postarałem się, aby mój uśmiech wydal się mądry i smutny.

– Mateuszu… Dobrze, że nikogo nie ma. Ja nie jestem człowiekiem.

Brodacz wyglądał teraz na znudzonego. Pewnie pomyślał, że jestem jakimś tam jasnowidzem czy innym szarlatanem. Udowodnijmy mu…

Psy od razu przestały poszczekiwać i skamląc żałośnie, rzuciły się do nóg Mateusza. Podniosłem ze śniegu swój ledwie widoczny poranny cień i wszedłem w Zmrok.

Wytrzeszczający oczy, kompletnie zbity z tropu Mateusz wyglądał zabawnie. Upuszczony topór uderzył nowofundlandczyka w łapę, biedny pies zawył ogłuszająco.

Mateusz nie widział mnie. Nie mógł widzieć.

Ściągnąłem kurtkę – brodacz zobaczy ją dopiero wtedy, gdy wyrzucę ją ze Zmroku. Wymacałem w kieszeni koszuli pieniądze, wsunąłem do kurtki dwie studolarówki i rzuciłem Mateuszowi.

Mateusz drgnął, niezgrabnie łapiąc kurtkę, która nagle wyłoniła się z powietrza, i obejrzał się. Szczerze mówiąc, wyglądał trochę żałośnie, ale czułem, że tylko taka demonstracja może go przekonać.

Nie chciałem zabierać ze sobą nic cudzego, nawet tej parszywej kurtki. Od ludzi, bez pytania pomagających na wpół rozebranemu nieznajomemu, który w nocy wyszedł do ich ogniska, nie wolno brać tego, bez czego możesz się obyć. Kurtka była porządna i na pewno dość droga. Nie chcę. Jestem Ciemnym. Nie potrzebuję nic cudzego.

Wyłoniłem się ze Zmroku i stałem za plecami Mateusza, który nadal wpatrywał się w pustkę.

– Jestem tutaj – powiedziałem.

Brodacz odwrócił się gwałtownie. W oczach miał obłęd.

– Aa… – wybełkotał i zamilkł.

– Dziękuję. Naprawdę poradzę sobie bez kurtki.

Mateusz skinął głową, wyraźnie stracił ochotę do przekonywania mnie. Chyba właśnie intensywnie myślał o tym, że spędził noc w namiocie z potworem, który potrafi znikać ludziom z oczu. I pewnie nie jest to jego jedyna umiejętność.

– Powiedz mi, jak się stąd wydostać?

– Tam – Mateusz machnął ręką w kierunku ścieżki, którą tu przyszedłem. – Pociąg. Już chodzi.

– A szosy tam nie ma? Wolałbym okazję.

– Jest. Zaraz za torami.

– Super! – ucieszyłem się. – No, bywaj! I jeszcze raz dziękuję. Przekaż jubilatce moje najlepsze życzenia i… i jeszcze to…

Ku mojemu własnemu zdumieniu z łatwością poradziłem sobie z nieskomplikowanym, acz nieznajomym zaklęciem. Wsunąłem rękę za plecy, dotknąłem uwięzionej w lodzie gałęzi, odłamałem i podałem Mateuszowi żywą, ściętą z krzaka różę. Na zielonych listkach drżały krople rosy, płatki płonęły czerwienią. Jak ładnie wyglądała świeża róża w zaśnieżonym lesie…

– Aa… – wyszeptał Mateusz, odruchowo przyjmując kwiatek. Ciekawe, czy przekaże go jubilatce, czy zakopie w zaspie, żeby nie wdawać się w zawiłe wyjaśnienia. O to już nie pytałem. Wszedłem w Zmrok – nie miałem ochoty grzęznąć w zaspach. Co było dobre wczoraj, gdy uciekałem przed Heserem, nie pasowało do mnie dzisiaj, gdy byłem wypoczęty i pełen sił.

Jeszcze coś… Ach tak! Czapka! Przecież nie jest moja, a nadal mam ją na sobie. Rzucę na kurtkę… W drogę.

Przemieszczałem się susami po sto, dwieście metrów. Otwierałem słabe portaliki w granicach wzroku i kroczyłem niczym wielkolud, połykając odległość.

W dzień przesieka wyglądała całkiem zwyczajnie, tracąc bezpowrotnie swój magiczny urok. Nic dziwnego, że prawdziwi romantycy i miłośnicy wolności wybrali noc. Noc, a nie dzień, gdy nędza i śmieci skaczą do oczu, gdy widać, jak brudne i brzydkie są nasze miasta, gdy na ulicach pełno jest głupich ludzi, a na drogach – śmierdzących samochodów. Dzień to czas więzów i pęt, obowiązków i zasad. Noc to czas wolności.

Wolności, której prawdziwy Inny na nic nie zamieni. Ani na efemeryczny obowiązek, ani na służbę tanim, zmiennym ideałom, wymyślonym przez kogoś na długo przed tobą. Wszystko to mit, fikcja, „ucho od śledzia”, jak mawiali bracia Polacy. Jest tylko wolność, dla wszystkich i dla każdego, jest tylko jedno ograniczenie – nikt nie ma prawa ograniczać wolności innych. Niech spryciarze i obłudnicy Jaśni doszukują się na każdym kroku paradoksów i sprzeczności! Wszyscy, którzy są wolni, dojdą do ładu z innymi równie wolnymi jak oni i nie będą sobie nawzajem przeszkadzać.