Выбрать главу

Po tych przeżyciach coś się w nas zmieniło. Zarówno w Innych, jak i w ludziach.

– Kurwa! – wrzasnął Szargon, wyrywając mnie z zadumy.

Nie zdążyłem spojrzeć na przednią szybę. Coś z ogłuszającym hukiem rzuciło mnie do przodu, pasy do bólu wbiły się w pierś. Na kierownicy z cienkim świstem wyrosła poduszka, Szargon przejechał po niej twarzą i piersią i grzmotnął głową w miejsce, gdzie szyba łączy się z dachem. Na zewnątrz rozległ się nieprzyjemny brzęk, posypało się szkło, bezgłośnie spadając na śnieg i bębniąc po karoserii sąsiednich samochodów.

Kolejny ułamek sekundy i huk z tyłu. Ktoś trzasnął nas w bagażnik.

Wreszcie poczułem, że przestało nas rzucać i zgniatać. Nastąpił błogosławiony moment dynamicznego spokoju.

Szargon zsunął się po kierownicy na fotel, zostawiając krwawy ślad na poduszce. Chyba miał w dodatku złamaną rękę. Nie zapiął pasów, głupek… Ile czasu zajmie mu regeneracja?

Wokół nas wyły klaksony.

Z mieszanymi uczuciami odpiąłem pas, pchnąłem drzwi i stanąłem na zrytym śniegu przemieszanym z potłuczonym szkłem.

Z przodu bmw został staranowany przez czerwoną ładę niwę. W pognieciony, jakby nadgryziony bagażnik wbił się wymuskany japoński dżip… niegdyś wymuskany. Zresztą, dżip specjalnie nie ucierpiał, miał rozbity reflektor a zderzak lekko wgięty. Widocznie zdążył zahamować.

– Ty co, kurwa? – zaatakował mnie typ z dżipa. Składał się z ciemnych okularów, ogolonego łba, beczkowatego torsu, obciągniętego w malinowo – czarne coś oraz butów numer czterdzieści.

Oczy miał białe jak aura niemowlęcia… albo tego chłopca z metra.

Co on, nie widzi, że staranowała nas niwa?

I wtedy malinowy strój typa zapłonął delikatnym błękitnym światłem. Buc zawył jak zarzynane prosię.

Bezbłędnie rozpoznałem zaoceaniczne zaklęcie zwane przez ludzi „spiderflame” – pajęczy płomień. Nie zdążyłem się jeszcze otrząsnąć z szoku, gdy ktoś wziął mnie za kołnierz i gwałtownie odwrócił.

Mógłbym się spodziewać każdego, tylko nie jego, nie Jasnego maga – melomana, Antoniego Gorodeckiego.

– Kim jesteś? – zapytał wściekły. – Kim jesteś, niech cię Ciemność pochłonie? Tylko nie kłam!

Oczy miał białe jak ten wijący się typ z dżipa. W mojej głowie coś szczęknęło, wargi same wyszeptały dwa słowa:

– Zwierciadłem świata…

– Zwierciadłem – powtórzył jak echo Jasny. – Bądź przeklęty! Niech to wszystko szlag trafi!

Chciałem złośliwie skomentować, że przeklęcia to specjalność Ciemnych, ale powstrzymałem się. Aura Antoniego płonęła purpurą i fioletem. Wprawdzie byłem silniejszy od niego, ale… Miałem wrażenie, że teraz Gorodeckiego wspiera jakaś niezrozumiała siła, nie mająca nic wspólnego ani z Ciemnością, ani ze Światłem, ale nie mniej potężna. Wynik ewentualnego pojedynku stał pod znakiem zapytania.

Puszczając kołnierz mojej kurtki, Antoni odwrócił się i zaczął przeciskać między samochodami, nie zwracając uwagi na klaksony i bluzgi lecące zza opuszczonych szyb. W pobliżu rozległo się wycie syreny pomocy drogowej. Cała Ostożenka była już bezpowrotnie zakorkowana, jedynie na przeciwnym pasie została wąska szczelina, w którą pospiesznie wciskali się pojedynczo nieliczni szczęśliwcy.

Spojrzałem na zegarek. Na dojazd do uniwersytetu zostało piętnaście… czternaście minut, a magia transportowa była wykluczona.

Dobra. Najpierw zobaczmy, co z Szargonem.

Ominąłem niwę i podszedłem do bmw od strony kierowcy. Szargon był nieprzytomny, ale, na szczęście, nim stracił przytomność, zdążył wygenerować zasłonę ochronną i wsunął się w Zmrok. I teraz po prostu regenerował się – chciwy Zmrok nie mógł mu nic zrobić.

Przeżyje. Dojdzie do siebie. Prawdopodobnie już w karetce pogotowia, jeśli pogotowie zdoła przebić się przez korek. Szargon jest zbyt silnym magiem, by taki drobiazg jak wypadek samochodowy mógł mu poważnie zaszkodzić.

Trzymaj się, Szargonie. Myślę, że Inkwizycja nie będzie miała pretensji. W końcu to siła wyższa.

I wtedy zobaczyłem swój ratunek – zręcznie lawirującego samym brzegiem jezdni chłopaka na pomarańczowym skuterze. Takiemu korki niestraszne…

Wprawdzie nie był to sezon na skuter, ale co tam…

Wśliznąłem się w Zmrok.

W Zmroku skuter wyglądał jak baśniowy Konik Garbusek. Malutki, z różkami – kierownicą i oczkiem – reflektorem.

– Złaź – rzuciłem chłopakowi.

Posłusznie zszedł.

Przeskoczyłem przez maskę beżowego opla i chwyciłem kierownicę. Skuter parskał i prychał na jałowym biegu.

Naprzód!

Chłopak stał na chodniku jak manekin, ściskając w ręku dolary, które mu wcisnąłem, a ja przekręciłem gaz i omal nie rysując wypolerowanego boku najbliższego samochodu, zacząłem przeciskać się do granicy korka. Do Sadowego.

Malutka honda, przywykła do japońskiego ciepłego asfaltu, a nie pokrytych lodem moskiewskich ulic, szybko się zaadaptowała. Nawet mnie udawało się lawirować zręcznie między samochodami. Zręcznie, ale niezbyt szybko – skuter wyciągał zaledwie trzydzieści kilometrów.

Zrozumiałem, że nie zdążę.

Jeśli nawet porzucę biedną hondę na chodniku i skoczę do najbliższej stacji metra, od stacji Uniwersytet do głównego budynku i tak jest kawał drogi. Mógłbym oczywiście zahipnotyzować kolejnego kierowcę, ale gdzie gwarancja, że unikniemy porannych korków? Kojarzyłem, że w okolicy uniwersytetu ulice są bardzo szerokie, ale pewności nie miałem. Jeśli dalej pojadę hondą, zachowam mobilność praktycznie do samego celu. Z drugiej strony – drogę pamiętałem jedynie w zarysach, w końcu nie jestem moskwianinem. Liczyć na wewnętrznego pomocnika, który jeszcze mnie nie zawiódł? A jeśli zawiedzie właśnie teraz, w najmniej odpowiedniej chwili? Przecież zazwyczaj tak się właśnie dzieje…

Wsłuchałem się w siebie. Cisza. Twarz chłostał zimny, przesiąknięty spalinami wiatr. Moskwa oddycha dwutlenkiem węgla…

Mój wierny pomocnik najwyraźniej spał.

Sadowe Kolco i metro Park Kultury jakoś przeskoczyłem. Ale gdy zamajaczył budynek stacji Frunzeńska, postanowiłem zjechać pod ziemię. Czas naglił.

Nie zdążyłem nawet dojść do schodów przed wejściem do metra, gdy silnik skutera zachrumkał – jakiś spryciarz podwędził niezawodny japoński mechanizm, by czym prędzej zanurkować w boczne zaułki. Ech, ludzie, ludzie… Jaśni się o was troszczą, chronią was, strzegą, a wy jak byliście bydłem, tak bydłem zostaniecie. Zwierzęta bez czci i wiary. Rozpychać się łokciami, ukraść, sprzedać, nabić kabzę, a po mnie choćby potop. Co za ohyda…

Przeskoczyłem przez bramki – w Zmroku, jako niepozorny cień. Nie było czasu na kupowanie biletu i wsuwanie go do szczeliny czytnika. To nic, kraj nie zbiednieje.

Po ruchomych schodach ześliznąłem się, nie wychodząc ze Zmroku. Wyskoczyłem na pełznącą powoli taśmę poręczy i runąłem w dół, ledwie nadążając z przestawianiem nóg w grząskim, szarym kisielu. Do peronu właśnie podjechał pociąg, nim się zorientowałem, czy jedzie do centrum czy w przeciwną stronę, drzwi zdążyły się zamknąć. To nic. Zamknięte drzwi nie są dla mnie przeszkodą.

Wskoczyłem przez drzwi, przez Zmrok. Leciutko rozsunąłem zdumionych pasażerów i pojawiłem się jakby znikąd.

– Ojej – powiedział ktoś.

– Przepraszam, czy to Moskwa? – palnąłem z głupia frant. Stary kawał.

Nikt nie zareagował. Nie, to nie. Za to wokół mnie zrobiło się jakby więcej przestrzeni. Złapałem za poręcz i zamknąłem oczy.

Sportowa. Zamknięte Worobiowe Wzgórza – pociąg sunie powoli, przez szczeliny między metalowymi płytami drzwi widać światło elektryczne, potem szary półmrok nadchodzącego ranka. Już świta…

I wreszcie Uniwersytet. Ruchome schody – długie i wypełnione ludźmi. Znowu będę musiał czekać. Spóźnienie rosło.