Выбрать главу

– Jesteśmy na miejscu!

Płacę za kurs i wysiadam. Pomagam Ewie w wydostaniu się na zewnątrz. Stoimy na maleńkim placyku – na lewo i na prawo mroczne wieżowce, pośrodku sterczy cokół jakiegoś pomnika. Pomnik dawno zburzono – zostały tylko kamienne nogi w kamiennych butach ze sznurówkami.

Ryksza odjeżdża. Teraz zostałyśmy już zupełnie same w tym opustoszałym miejscu.

– Może trochę tu posiedzę? – pyta Ewa.

– Nie. Jak już tu przyjechałyśmy, to nie odpuścimy. – Rozkładam papierek. Po raz pierwszy miga mi w głowie myśl, że chłopak mógł mnie oszukać. Ot tak, dla jaj. Jeżeli nie znajdziemy tu żadnych dilerów, a nadziejemy się na… Na różnych można się natknąć, jak się łazi nocą po opustoszałych dzielnicach.

– Tędy – mówię stanowczym głosem, żeby Ewa ani na chwilę nie zwątpiła w to, że wiem, co robę. Biorę ją – teraz już idzie prawie sama – pod rękę i idziemy przez plac w stronę wieżowca.

Skręcamy za róg. Zwalniam kroku. Wygląda na to, że trafiłyśmy… Sklep. Dawny modny sklep. Witryna zamknięta. Na drzwiach ukośna naklejka: „Przepraszamy, zamknięte".

I cyfrowy zamek.

Zupełnie nowy, programowany. A z wierzchu dla niepoznaki pomalowany szarą farbą. Kamuflaż udający staroć.

I dopiero wtedy ogarnia mnie strach. Okazuje się, że chłopak o ptasich oczach wcale nie kłamał. I jeżeli dotknę teraz tego zamka, zostanę wciągnięta w machinacje, które nazywają się nielegalnym handlem energią. W naszym mieście nie ma większej zbrodni. Człowiekowi pojmanemu na tym przez policję energetyczną można zrobić wszystko – można go bić, znęcać się nad nim, a nawet go zabić… Co prawda i tak umrze. Pozbawisz człowieka pakietu na tydzień – i po zawodach.

Ewa ciężko sapie mi za uchem. Ją też zdjął strach.

– Może wrócimy? – pyta cichutko. – Może jakoś dociągnę…

Wstrzymuję oddech i wciskam klawisze, wybierając skomplikowany, ośmiocyfrowy kod.

Przez długą minutę nic się nie dzieje. A potem nad drzwiami zapala się latarnia. Płonie przez trzydzieści sekund. Stoimy w bezruchu.

Światło gaśnie. Mija jeszcze jedna minuta i drzwi ze zgrzytem odjeżdżają w bok.

– Zachorowała wasza babcia – mówię szybko. – Prosiła, żeby przekazać jej pierożek i osełkę masła.

– Właź, Czerwony Kapturku – odpowiada niewidzialny w mroku mężczyzna.

* * *

W pomieszczeniu nie ma żadnych lamp. Jest tylko zwierciadlana bańka ze świetlikami. Denerwuje mnie to: nie widzimy twarzy tego, który nas wpuścił. A on ma noktowizor; doskonale nas widzi.

Ewa znajduje po omacku krzesło i siada. Przez trzy minuty wszyscy milczą: my z Ewą gapimy się w mrok, a mężczyzna się nam przygląda. Trzymam się w garści i udaję, że nic nie robi na mnie wrażenia.

W końcu gospodarz dochodzi do wniosku, że jesteśmy tymi dziewczynami, za które się podajemy – klientkami.

– Ile? – pyta bez wstępów.

– Sto energo – mówię szybko. – Albo choć osiemdziesiąt. W jednym pakiecie. Teraz, zaraz.

– Tysiączek. W gotówce.

Zapiera mi dech w piersiach – zabraknie nam forsy. We dwie razem mamy osiemset osiemdziesiąt dwie monety i ani kopiejki więcej. Na koncie – zero u mnie i to samo u Ewy.

Ewa zgrzyta zębami. Następuję jej na nogę.

– Siedemset – mówię spokojnie.

Mężczyzna milczy. W bańce unoszą się w górę i opadają świetliki. Chroboczą i brzęczą. Nieprzyjemny dźwięk.

– Dziewczyny, czy wy rozumiecie, dokąd przyszłyście? Albo płacicie i się doładujecie, albo w ogóle stąd nie wyjdziecie. Takie są zasady.

Ewa ciężko sapie. Mocniej naciskam jej stopę. Z pewnością ją boli, ale teraz musi milczeć!

– Jak nie wrócimy do rana – mówię obojętnie – naszej babci zrobi się bardzo smutno. I naśle tu drwali.

– Głuptasek. Do rana tu już nikogo nie będzie. Nawet wasze trupy znikną.

– Siedemset pięćdziesiąt.

– Ty dzika jesteś – mówi nieznajomy ze zdziwieniem w głosie. – Dziewięćset pięćdziesiąt. Koniec ustępstw. Macie forsę?

– Osiemset. – Opanowuję drżenie z coraz większym trudem.

– Dziewięćset.

– Osiemset osiemdziesiąt dwa. – Nie wytrzymuję i zamykam oczy. Przez całą minutę słychać tylko chrobot świetlików w bańce.

– Niech będzie – odzywa się wreszcie gospodarz. – Ujęłaś mnie swoją bezczelnością, mała.

Podchodzi do bańki ze świetlikami. Odkręca wieczko, wsadza do wnętrza rękę, nabiera garść owadów [tfu!] i wyrzuca do lufcika. Zakręca wieczko i stawia bańkę na swoim miejscu. Świetliki usiłują wzlecieć w górę i tłuką się o szklane ścianki.

– Iluż was tu przychodzi… – mówi jakby półgłosem do siebie. – Nie myślicie o oszczędnościach, żyjecie dniem dzisiejszym. I umieracie. Ty – zwraca się do mnie – ile byś pociągnęła bez doładowania?

– Nie wiem… – gorączkowo grzebię po kieszeniach, zbierając pieniądze. Brakuje jednej setki. Czy mogłam dać rykszarzowi stówę zamiast dychy?!

– Ja też nie wiem – mówi tamten z dziwną intonacją. – No, długo mam czekać? Dawaj forsę!

Podaję mu wszystko, co mam. Przelicza w jednej sekundzie – mimo kompletnych ciemności. Ma noktowizory.

– Dziecino, raczyłaś się pomylić – stwierdza bardzo uprzejmym głosem. – Mam siedemset siedemdziesiąt dwa.

Po raz dziesiąty przeszukuję kieszenie. Boczne, wewnętrzne i te na piersi…

W głębi pomieszczenia otwierają się jeszcze jedne drzwi. Wchodzi trzech drabów – ogromnych, pachnących skórą i potem, dzwoniących czymś metalicznych i miarowo posapujących. Wypukłe soczewki ich noktowizorów odbijają blask bańki ze świetlikami.

– Tobie co, na żarty się zebrało? – Teraz diler niemal syczy. W chwili, gdy rusza na mnie, znajduję palcami na dnie kieszeni spodni ciasno zwinięty jeszcze jeden banknot.

Diler natychmiast się uspokaja. Ponownie przelicza pieniądze i skinieniem głowy wydaje drabom polecenie:

– Pełny bak. W jednym pakiecie. Ten podniszczony. I uważać mi na tę dzikuskę!

W mroku błyskają zęby. Diler się uśmiecha.

– Idźcie z nimi, dziewczyny. Oni nie zrobią wam krzywdy.

* * *

Jeden idzie z przodu, a dwóch po bokach. Jakby nas konwojowali. Ewa chwyta mnie za ramię. Wychodzimy na podwórze zawalone śmieciami i rozmaitymi rupieciami. Podniósłszy głowę stwierdzam, że niebo zaczyna się rozjaśniać.

Pierwszy wychodzi na zewnątrz, nakazawszy nam odczekać chwilkę. Na ramię opada mi ciężka, gorąca łapa.

– Ej, ty, Czarna… Masz chłopaka?

– Mam – odpowiadam spokojnie. – Jest mistrzem kara-ju.

– Akurat! – drab parska śmiechem. Błyskają zęby i okulary.

Jego dłoń przesuwa się po moim tyłku. Odskakuję.

– Zostaw! – ostrzega jego kompan. – Szef ci jaja powyrywa.

– Oj, no… błagam cię. Szef się o niczym nie dowie.

W tej chwili powraca ten, który poszedł przodem. Kładzie na ziemi przed Ewą płaską dyplomatkę. Otwiera ją. Wyciąga opaskę. Ewa podciąga do góry lewy rękaw. Ma dreszcze.

Opaska zamyka się na ręce Ewy nieco powyżej łokcia.

W tej chwili nie myślę już o niczym, nawet o tym byku za moimi plecami. Patrzę na Ewę. Teczka cichutko brzęczy. Ewa głęboko wzdycha, napina mięśnie, ale na jej twarzy pojawia się uśmiech… No tak. Nareszcie. Udało się! Dopięłyśmy swego!

Podwórze zalewa fala jaskrawego światła, wydobywając z mroku porzucone puszki, kanistry, trzech drabów z teczką i mnie z Ewą.

– Nie ruszać się. Kontrola energetyczna!

Tracę władzę w nogach.

Draby wcale nie zamierzają się nie ruszać. Jednakowymi gestami wszyscy sięgają za pazuchy. Co oni tam mają? Porażacze? Samostrzały?