Выбрать главу

Ewa podskakuje i rzuca się w cień, wlokąc za sobą aktówkę. Ja biegnę za nią. Nie wiedzieć czemu wydaje mi się, że przede wszystkim powinnam zdjąć Ewie opaskę – a potem niech ktoś spróbuje udowodnić, że brałyśmy udział w nielegalnej transakcji… Być może po prostu przechodziłyśmy obok?

Ale tamci niczego nam nie muszą udowadniać. Podejrzani o kombinacje energetyczne nie podlegają zwykłemu prawu. A my zostałyśmy złapane na gorącym uczynku. Na gorącym uczynku!

Odwracam się i patrzę przez ramię…

I widzę.

Nie wiadomo dlaczego kontroler jest tylko jeden. Goryle rzucają się na niego ze wszystkich stron – nie mają niczego do stracenia. Jeden rozkręca nad głową ciężki łańcuch. Drugi ma samostrzał, a trzeci porażacz. Pojmuję, że powinnyśmy natychmiast uciekać – ale nie mogę ruszyć się z miejsca.

Mija z pewnością całe mgnienie oka.

Kontroler odbija się od ziemi. Prawą nogą kopie w pierś przeciwnika z samostrzałem. Goryl wali się na ziemię. Kontroler obraca się w powietrzu jak baletnica, i lewą stopą zahacza o szczękę drugiego napastnika. Ten pada na ziemię wypuszczając broń z ręki. Trzeci strzela z porażacza – widzę cieniutki, niebieskawo-biały łuk. W następnym ułamku sekundy naprzeciwko wylatuje nić jeszcze potężniejszego ładunku, tworząca fioletową pętlę. Sypią się iskry. W powietrzu rozchodzi się ostry zapach spalenizny.

Goryl bezgłośnie pada na ziemię i już się nie rusza. Ten, który dostał w szczękę też leży bez ruchu. Ale trzeci unosi samostrzał…

Wydaje mi się, że słyszę śpiew lecącej do celu cieniutkiej stalowej strzałki.

Kontroler strąca ją dłonią, czemu towarzyszy zgrzyt metalu o metal. W następnej sekundzie ponownie rozjarza się niebieski łuk. Słychać cichy trzask jakby rwanego płótna. Ciało ciężko wali się na ziemię. I zapada cisza.

Ewa targa mnie za rękę.

Rozjaśnia się niebo. Przekleństwo! Po ciemku miałybyśmy jakieś szanse. Biegniemy tak, jak nie biegałyśmy nigdy w życiu. Spod naszych nóg na wszystkie strony bryzgają ogryzki, odłamki szkła, puszki po konserwach; śmietnik ciągnie się bez końca. Miotamy się pomiędzy pustymi kanistrami, przebijamy się przez złomowisko pordzewiałych rur, musimy znaleźć wyjście, wyjście – a wyjścia nie ma; wszędzie tylko nowe góry śmieci, jakieś ogromne leżące na boku koło dynamo, kałuże pełne stęchłej wody, góry czarnych, popękanych opon…

– Pomóż mi!

Ewa nie od razu pojmuje, co chcę zrobić. Ja jednak nie czekając na nią z całej siły napieram na górę śmierdzącej gumy i w końcu Ewa rzuca się mi z pomocą. Raz… dwa… wytrzeszczam oczy… Trzy! Wieża z opon wali się na ziemię zamykając przejście pomiędzy dwoma ciężkimi blokami – akumulatorami, które zakończyły już swój pracowity żywot. On tędy nie przejdzie! Nie przejdzie!

Z drugiej strony gumowego wału bije niebieski łuk. Opony topią się i osiadają. Ku niebu wzbija się kłąb czarnego dymu…

Ponownie rzucamy się do ucieczki.

W prawo. W lewo. Powinnyśmy się rozdzielić, wtedy choć jedna miałaby szansę… Myślę o tym beznamiętnie, jakby to nie mój los ważył się teraz, jakby chodziło o kogoś innego. Co prawda wyboru i tak nie mamy – droga jest tylko jedna, nie ma na niej żadnych rozwidleń. W prawo. W lewo…

Ewa wydaje z siebie stłumiony okrzyk. Z rozpędu przebiegam jeszcze kilka kroków i odwracam głowę; Ewa leży na ziemi, a nad nią pochyla się czarna sylwetka kontrolera.

– Uciekaj! – woła Ewa ostatkiem sił.

Bardzo bym chciała okazać nieposłuszeństwo, ale nie mogę. Na wargach mam metaliczny posmak. Biegnę jak zagoniony zwierz… lecę… i nagle otwiera się przede mną wyjście!

Ostatnim wysiłkiem przeskakuję przez wyłom w betonowym ogrodzeniu, wypadam na ulicę…

I w tejże chwili ktoś chwyta mnie za włosy. Z tyłu.

* * *

Pomieszczenie, w którym pożegnałyśmy się z pieniędzmi jest puste. Na stole jak przedtem stoi słój ze świetlikami, które już nie świecą.

Kontroler zrzuca mnie i Ewę na podłogę. Właśnie tak – zrzuca: przedtem nas niósł. Ląduję na rękach i kolanach, Ewa pada na bok; niezgrabnie, jakby była z waty. Stuka głową o ścianę, ale nie przestaje się uśmiechać dziwnym, bezmyślnym grymasem ust.

Kontroler szybko rozgląda się dookoła. W opustoszałym pomieszczeniu nie ma nikogo i niczego; tylko jak przedtem chroboczą świetliki. W świetle poranka zielone iskierki stają się odrażającymi robalami. Wklęsłe zwierciadło wewnątrz bańki zniekształca ich odbicia i stają się jeszcze bardziej paskudne. Teraz to już małe potworki.

– Tamten oczywiście zwiał – mówi kontroler sam do siebie. I zwraca się no nas: – No, smarkule, doigrałyście się…

Milczymy.

Kontroler podnosi rękę Ewy w górę. Rękaw zsuwa się ku ramieniu; powyżej łokcia widać ślad po opasce.

– Ile zapłaciłyście? – pyta kontroler.

Ewa oddycha ciężko. Wymieniam sumę.

– Skąd miałyście takie pieniądze?

Dziwne pytanie. Oddałyśmy po prostu wszystko, co miałyśmy, do ostatniej kopiejki. Teraz będziemy jadły bezpłatny syntetyczny makaron, dopóki nie pozdychamy z niedostatku energii – Ewa jutro, a ja pojutrze.

Kontroler uparcie patrzy na Ewę, a potem przenosi wzrok na mnie.

Nie jest już młody. Lepiej byłoby rzec, że jest człowiekiem bez wieku. Twarz ma pooraną bruzdami, ale nie są to starcze zmarszczki; to miejsca styków płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich oczodołów jakby ze szczelin bunkra. Przypominam sobie, jak się rozprawił z trzema napastnikami. Oni wciąż tam pewnie leżą.

– Zapłaciłyście za świństwo bez wartości – mówi nieoczekiwanie łagodnym głosem. – Tania podróbka. To nie energia.

Patrzę na Ewę. Uśmiecha się.

– To nie energia - mówi kontroler z naciskiem. – To tani zamiennik. Dwa, trzy takie doładowania i cześć, żegnaj rozumie…

Ewa nadal się uśmiecha. Jakby wszystko, co się z nami dzieje, było żartem. Rodzajem gry. Patrzę na nią i ogarnia mnie strach. Potem przenoszę wzrok na kontrolera, który kiwa głową.

– Te dranie was trują za wasze ciężko zarobione pieniądze.

– Ale gdyby nie to, ona nie dociągnęłaby do rana! – wyrywa mi się sprzeciw.

Pancerne płyty jego twarzy przesuwają się odrobinę – kontroler marszczy brwi.

– Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich. Tak czy owak są braki. I dlatego… ustanowiono tak nieludzki system kar.

Zapada cisza. Ewa milczy. Ja milczę. Nie wiedzieć czemu, uciszają się nawet świetliki w bańce.

– Idź – odzywa się wreszcie kontroler. – Zabierz ją stąd… I żebym was tu więcej nie widział!

Patrzę na niego nie dowierzając własnym uszom.

– Idź! – powtarza głośniej. – Liczę do pięciu. Raz…

Podrywam się jak kolnięta szydłem. Ewa zostaje z tyłu, ale spóźnia się zaledwie o jedną sekundę. Zderzamy się w drzwiach, przeciskamy się, biegniemy ramię w ramię ciemnym korytarzem… I wypadamy na podwórze. Z prawej strony – ściana opustoszałego wieżowca. Z lewej – ogrodzenie śmietnika.

– Cztery… – mówi kontroler gdzieś z tyłu w pustym pomieszczeniu.

Słyszałam o takiej zabawie. Wypuszcza się ofiarę, a potem się ją goni – i zabija jakoby podczas ucieczki. Taka policyjna rozrywka…

Uciekamy. Przelatujemy przez plac. Wypadamy na ulicę, dajemy nura w sąsiednią bramę, przebiegamy przez nią i gnamy dalej. Spod nóg pryskają na boki szczury. Słyszymy za nami pogoń – ten kontroler biega tak, jakby w ogóle nie był człowiekiem…

Zaczynamy wpadać na ludzi. Jakiś stróż kręci pedałami śmieciarki: spod okrągłej szczotki wyfruwają papierki po cukierkach i puste puszki po napojach energetycznych. Patrzy na nas jak na wariatki, więc trochę zwalniamy.