Выбрать главу

ARTUR SCHATZMANN I PROFESOR VOGEL

Spotkania Artura z Voglern odbywały się dość regularnie. Artur wpadał do gabinetu doktora bez zapowiedzi i czekał niecierpliwie, aż ten skończy przyjmowanie pacjentów. W poczekalni mijały go płochliwe młode kobiety i poważne damy, które odwracały wzrok w przeciwną stronę, skromni urzędnicy i ludzie interesu ze złotymi dewizkami przy kamizelce. Artur skrycie próbował przypisać im rodzaj cierpienia, z którego przyszli się wyspowiadać na kozetce Vogla. Potworne sny, impotencja, oziębłość, smutek i poczucie bezowocności życia… Schatzmann zaczynał się zastanawiać, z czym on sam przyszedłby do Vogla, o czym mówiłby, leżąc bezbronnie na kozetce? O dzieciństwie, które ledwie pamiętał? O ojcu, którego kochał i podziwiał? O życiu erotycznym, którego właściwie jeszcze nie miał? O snach, których nie śnił?… Artur Schatzmann był zdrowy.

Musiał czekać, aż wyjdzie ostatni pacjent, i dopiero wtedy zasiadał na jeszcze ciepłej kozetce i zarzucał profesora mnóstwem wątpliwości. Po Voglu było widać, że jest zmęczony, ale kolejna kawa, fajka albo cygaro powoli przywracały mu energię. Omawiali przeczytane przez Artura książki, wyjaśniali niejasności i w końcu Artur opowiadał o tym, co nowego u E.E., tak bowiem w swoich rozmowach określali Ernę. Kiedy Artur nie chciał się z czymś zgodzić, czegoś nie rozumiał, Vogel wstawał i wyciągał z półki książkę, wertował ją, po czym z satysfakcją pokazywał końcem fajki znaleziony fragment. Coraz częściej Vogel sięgał też do kartoteki, która zawierała opisy przypadków i przebieg terapii jego pacjentów. Omawiali te wszystkie histeryczne paraliże, bezsenności, lęki, melancholie, myśli samobójcze, czynności przymusowe, objawy wegetatywne – ogrom cierpienia ludzkiej duszy. Potem ich rozmowa zwalniała tempo, jakby słowa, które teraz padały, miały większy ciężar gatunkowy i jakby trudniej było nimi operować. Wtedy Artur miewał wrażenie, że przekracza dotychczasowe granice rozumienia, tworzy nowe drogi, którymi jego myśli mogą się swobodnie poruszać, rozszerza horyzont pojmowania, kiedy bowiem już był sam, bez wspierającej i inspirującej obecności Vogla, czuł, że myśli nowymi kategoriami, że widzi rzeczy, których przedtem w ogóle nie dostrzegał. Wydawało mu się, że rośnie.

Vogel wielką wagę przywiązywał do odkrycia nieświadomości, której Artur do tej pory nie umiał docenić. Dla Artura ta słynna nieświadomość była obszarem banalnej niewiedzy, faktem “niezdawania sobie z czegoś sprawy”. Vogel zaś traktował ją jako jakiś odrębny w nas byt, jakby demona, coś pośredniego między siłą boską a diabelską. Nieświadomość w tym ujęciu była zarówno czymś indywidualnym, właściwym dla każdego człowieka, jak i wspólnym dla wszystkich. Jakimś instynktem wyższego stopnia. Vogel był jej fanatycznym tropicielem. Obserwował życie jak powierzchnię wody jeziora, na której zaraz pojawi się głowa przedpotopowego potwora. Tropił ją w snach, swoich i cudzych, w przejęzyczeniach i zapomnieniach.

Często wracali do tego problemu, aż stał się w końcu refrenem ich spotkań – zastanawiali się nad możliwością dokładniejszego poznania nieświadomości.

Skoro nieświadomość jest poza dostępem naszej świadomości, to skąd wiemy, że w ogóle jest? Vogel cytował Freuda, a raczej przypadki pacjentów Freuda: Anny O., pani X., pana J.G., Lizy L., tych wszystkich anonimowych nosicieli symptomów, którzy powinni wejść do jakiejś specjalnej, alternatywnej historii ludzkości. Albo przypominał Breughla, Boscha, Coleridge'a, Blake'a, Quevede, którzy cierpliwie, jakby łyżeczkami do herbaty, po trochu wydobywali na powierzchnię głębiny ciemnego oceanu.

– To, co nieświadome, przedostaje się do świadomości jako symptomy nerwicowe oraz poprzez sny i symbole – powtarzał Vogel.

– Więc nieświadomość można określić tylko przez to, co ulegnie z niej uświadomieniu? Czyli dotrzeć do nieświadomości przez świadomość…

– Albo przez szaleństwo…

– Czy ta zasada nie działa także w drugą stronę, czy świadomości nie można poznać tylko za pomocą nieświadomości? Czy myśl może poznać samą siebie? Czy psychika może poznać samą siebie? Czy przedmiot może być zarazem podmiotem?

– Nasza psychika jest częścią natury, a zagadka natury nie ma granic. Nie można zdefiniować, czym w istocie jest nasza psychika. Można ją opisywać i proponować wyjaśnienia, o których trzeba jednak pamiętać, że są tylko przybliżeniami, a nie obiektywną prawdą.

Vogel traktował ludzką świadomość (czyli to, co Arturowi wydawało się niezmienne i jedynie rzeczywiste) w rozwoju człowieka jako słabą, tworzącą się dopiero cechę. Dla niego to nieświadomość była właśnie tą pierwotną, wiecznie żywą rzeczywistością, a świadomość, przeciwnie, czymś nowym, co pojawiło się zaledwie kilka tysięcy lat temu, gdy człowiek opisał świat słowami. Świadomość mogła rzeczywiście powiedzieć: “Na początku było słowo.” Nieświadomość istniała dużo wcześniej, słowo jej nie dotyczyło. Była rówieśniczką życia. Była, według określenia Yeatsa, Wielką Pamięcią, pulsującą pod indywidualnymi umysłami. Niektórzy przeczuwali ją od dawna. W historii myśli ludzkiej nosiła różne nazwy, ale najwięcej mieli o niej do powiedzenia ludzie chorzy i ci, którzy śnią. Przy niej świadomość jest tylko delikatną, podatną na urazy skorupką na wiecznych przemianach życia, jak pancerzyk skorupiaka, który pomaga mu przeżyć we wrogim świecie. Ten pancerzyk dopiero się tworzy, dopiero kostnieje. W wielu miejscach jest jeszcze słaby i niewiele potrzeba, żeby go uszkodzić. Skaleczenie powoduje wydobywanie się nieświadomych treści. Przypomina krwawienie. Pod tą skorupką tkwi to, czym jesteśmy naprawdę.

– Świadomość nie osiągnęła jeszcze ciągłości – mówił Vogel. – To dlatego niepowodzeniem kończą się wszelkie próby oparcia reguł życia na racjonalnych podstawach. Jest jednak cenna, bo pozwala poznawać rzeczywistość, skupić się na jej jednej cesze i zgłębiać ją, oglądać ze wszystkich stron. Świadomość może poruszać się, zmieniać obiekt zainteresowania, patrzyć z wielu punktów widzenia. Nieświadome po prostu jest, zawsze i wszędzie, w tym samym natężeniu, w tej samej wiecznej postaci. To ten cienki pancerzyk tworzy cywilizację, umieszcza ją w czasie.

Artur często nie mógł nadążyć za rozumowaniem Vogla, nie dlatego, że był młodszy czy mniej inteligentny, ale ponieważ Vogel używał innego języka, a raczej do języka dobrze znanego Arturowi włączał obce dla Artura terminy: poziom rzeczywistości, otchłań, szaleństwo, przeczucie. Słowa te nie pochodziły z pachnących iskrą elektryczną laboratoriów uniwersytetu i wydawały się Arturowi zbyt poetyckie, jakieś żenujące i niepoważne. “Czym on się różni od fanatycznego i oderwanego od świata Frommera?” – myślał czasem Artur na pograniczu buntu. “Dlaczego słucham jednego, a nie mogę słuchać drugiego?” Kiedy jednak myślał o nich obu, porównywał ich ze sobą, wydawało mu się, że dla Frommera jego wiedza odgrywała rolę religii, czegoś, z czym nie można dyskutować, Vogel natomiast był naukowcem, to znaczy, przyjmował każdą teorię jako coś tymczasowego. Artur nie odrzucał nowych, obco brzmiących pojęć, ale próbował tłumaczyć je sobie na te, które znał: poziom percepcji, utrata przytomności, uszkodzenie mózgu, percepcja podprogowa. Podążał za Voglern w zupełnie nowe dla siebie obszary. Nowa perspektywa wydała mu się urzekająca, nie odżegnywała się bowiem od tego, z czym się identyfikował – była w pełni naukowa, empiryczna – a dodatkowo miała jakiś szerszy wymiar, religijny, filozoficzny czy może jeszcze inny; stawała się przez to piękna i pełna grozy.