– Skąd wiesz, jak to jest z innymi mediami?
– Pan Frommer mi to wyjaśnił.
– I co jeszcze umiesz?
– Umiem zamówić sobie, co ma mi się śnić…
– Tak? I co jeszcze?
– To chyba już wszystko… Nie pamiętam.
– Widujesz jeszcze duchy na jawie?
Popatrzyła na niego badawczym wzrokiem.
– Rzadko. Prawie wcale. Czasem dziadka lub panią Frommer.
– Panią Frommer? Przecież ona żyje…
– Starszą panią Frommer. Ona chodzi tam i z powrotem.
– Aha. Czy masz wtedy wrażenie, że widzisz to naprawdę, czy wiesz, że ci się to wydaje?
– Chyba mi się wydaje – powiedziała Erna, patrząc na Artura jak uczennica na nauczyciela. – Ale też widzę naprawdę.
– Powiedz mi teraz, z czym ci się kojarzy słowo “matka”.
Erna nie zrozumiała.
– Powiedz pierwsze słowo, które ci przyjdzie na myśl.
– Kawa.
– Dlaczego kawa?
– Bo poszła pić kawę.
– A słowo “kawa”?
– Płyn, woda.
– A dalej…
– Morze, ocean, nurkowanie…
Ernie przypomniał się sen o pływaniu pod wodą, o wodnym mieście. Artur znał ten sen z zeszytu, nie było więc powodu go opowiadać.
– Dobrze, Erno, a teraz drugie słowo. “Ojciec”.
– Cygaro – odpowiedziała natychmiast.
Schatzmann rzucił porozumiewawcze, zadowolone spojrzenie na asystenta. Potarł sobie koniuszek nosa, próbując ukryć uśmiech.
– Dlaczego cygaro?
– Bo ojciec pali cygara.
– Dobrze. A “cygaro”?
– Armata.
– Dobrze. A dalej?…
– Baron Münchhausen. Ten co latał na kuli z armaty.
Artur nie kontynuował tej zabawy. Podał Ernie rękę i podprowadził ją pod dziwaczny niby-zegar z metalowym kapeluszem.
– Będziemy ci teraz mierzyć głowę.
Erna poddała się dłoniom Schatzmanna, które delikatnie badały kształt jej czaszki i na koniec włożyły na głowę metalowe urządzenie przypominające kapelusz. Teraz Artur beznamiętnym głosem dyktował asystentowi symbole i cyfry. Ten monotonny głos i sporadyczny dotyk palców działały na Ernę usypiająco. Czuła się poddana, bezwolna. Musiała całą siłą woli pilnować się, żeby nie usnąć. Było zupełnie tak jak u krawcowej. Potem Schatzmann założył sobie na głowę obręcz ze szkiełkiem, wziął jej twarz w dłonie i długo świecił tym w oczy Ernie. Wyglądał jak wielki żuk. Kazał jej patrzeć na poruszające się pióro i nazywać kolory naniesione na paski papieru.
Ernie przeszedł już cały entuzjazm i radosny nastrój. Czuła się zmęczona i senna. Miałaby ochotę zarzucić ręce na ramiona Artura i tak spać. Jej energia odpływała, Artur Schatzmann z lusterkiem na czole spijał ją z niej, wysysał. Erna nie chciała się bronić, to osłabienie było przyjemne. Powoli stawało się jej wszystko jedno. Dawała się prowadzić, ustawiać, dotykać, jak przedmiot, jak wielka lalka. Wreszcie młodzi badacze zauważyli to.
– Czy źle się czujesz? Jest ci niedobrze? – zapytał Artur.
Erna zaprzeczyła ruchem głowy, trąc zapamiętale czoło, na którym wciąż czuła dotyk męskich dłoni i metalu.
PANI ELTZNER
Dom Eltznerów stawał się znany. Ludzie opowiadali sobie o poruszających się przedmiotach, stukach, głosach duchów. Ciekawe kobiety z sąsiedztwa, kłaniając się z szacunkiem pani Eltzner, szeptały, że jej córka jest nawiedzona, że całemu domowi grozi niebezpieczeństwo nawiedzenia. Jakaś córka krawcowej z oficyny także zaczęła widzieć duchy. Na kolejne seanse stali uczestnicy zaczęli przyprowadzać znajomych, a ci ostatni chcieli jeszcze wprowadzić własnych znajomych. Młody Schatzmann zaprosił raz na seans prawdziwego naukowca, profesora Vogla, pani Schatzmann ściągała swoje owdowiałe przyjaciółki, nawet Frommer przyprowadził pewnego znanego esperantystę, który twierdził, że duchy na wszystkich seansach na świecie usiłują dać ludzkości ważne przesłanie, ostrzeżenie, ale ponieważ te informacje pojawiają się tylko we fragmentach, nie jesteśmy w stanie ich do końca zrozumieć.
Pani Eltzner zajmowało teraz sporo czasu organizowanie tych spirytystycznych zebrań. Była czymś w rodzaju dyrektora teatru. Musiała zadbać o zapasy kawy i ciasteczek, a czasem, gdy zaproszeni goście zostawali na kolację – o zrobienie większych zakupów. Musiała też dawać sobie radę z rosnącym niezadowoleniem męża. Ustalała więc porę seansów tak, żeby nie było go w domu, co nie sprawiało zresztą większych trudności. W branży tekstylnej trwała dobra passa – powiększały się zamówienia rządowe na tkaninę dla wojska. Z jakichś powodów armia niemiecka potrzebowała mnóstwa mundurów.
Rodzina Eltznerów zdecydowała się, mimo wcześniejszych planów, nie wyjeżdżać na wakacje za granicę. Pan Eltzner musiał trzymać rękę na pulsie. Uzgodniono, że w czerwcu, gdy skończy się nauka w szkole, pani Eltzner pojedzie z dziećmi do siostry pana Eltznera. Wieczorami przed zaśnięciem Eltznerowie coraz częściej mówili o kupnie domu.
Bliskość lata rozbudzała takie marzenia. Wrocław obsychał po majowych deszczach, napełniał się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu. Pani Eltzner z przyjemnością wychodziła po zakupy. Greta niosła za nią kosz, do którego wybierały ze straganów pęczki purpurowych rzodkiewek, nieregularne głowy sałaty i miotły szczypioru. Trudno było się też oprzeć bukietom kwiatów, których było pełno. Pani Eltzner nie mogła obojętnie przejść obok smukłych żonkili. To były jej kwiaty.
Powodowana jakimś mało konkretnym skojarzeniem i niejasnym poczuciem winy, kupiła Ernie długą żółtą sukienkę z falbaniastym karczkiem i bufkami. Kiedy ją przyniosła do domu, przyszedł akurat doktor Löwe. Pani Eltzner dokładnie wiedziała, co powie staruszek. Erna ostatnio wymiotowała po seansach. Löwe sugerował, nie pierwszy już raz, żeby zrobić przerwę do jesieni, a przynajmniej do sierpnia, kiedy pojawią się owoce i świeże warzywa i rozkwitłe lato dziewczynkę wzmocni.
– Wiem, wiem, doktorze – mówiła pani Eltzner. – Nie powinniśmy jej tak przemęczać. Niech to będzie ostatni raz przed wakacjami. Tylko sami swoi. Godzinkę, nie więcej.
Doktor wzdychał, sprawdzał godzinę na swoim starożytnym zegarku, zachwycał się kwiatami w wazonie i wychodził. Pani Eltzner szybko zapominała o jego wizycie.
Po obiedzie przychodził Frommer. Pani Eltzner, w zależności od humoru, pogody i Bóg wie jeszcze czego, czasem witała go wylewnie i ciepło, a czasem długo kazała mu czekać w salonie, a gdy już przyszła, była zniecierpliwiona i oschła. Widziała, że Frommer już od wejścia usiłuje odgadnąć, co go dzisiaj czeka. Gdy widział w jej zachowaniu roztargnienie, a w oczach chłód, dłużej siedział z Erną, a potem jego zgarbiona postać na kanapie w salonie budziła w pani Eltzner wyrzuty sumienia. Starała się więc być dla niego miła. Ale wtedy Frommer popadał w podniecenie, mówił zbyt dużo, całował ją po rękach, co ją znowu rozdrażniało. W głębi serca miała do niego pretensje, że nigdy nie przyniósł jej kwiatów, że nigdy nie był szarmancki ni męski, że gdy zaczynała mówić o sobie, nigdy nie wiedział, co odpowiedzieć, jak wyrazić współczucie, a jego twarz przybierała wyraz, który jej szkolne nauczycielki nazywały “zdębieniem”. Ale z drugiej strony potrzebowała jego obecności. W końcu był jedyną osobą, która w ogóle była nią zainteresowana, słuchała, co mówi, na swój sposób próbowała nawet jej pomóc.
Frommer, w przeciwieństwie do doktora, był za tym, żeby seanse trwały. Twierdził, że Erna coraz lepiej daje sobie radę z trudnym darem. Dodawał, że jest ona specyficznym rodzajem medium, które ma kontakt z zaświatami tylko w transie. Jest to tak zwane medium transowe. Że na jawie jest przytomna, interesuje się tym, czym powinna, dobrze się rozwija i że doktor nie ma racji. Po seansie zawsze zostawał najdłużej i pociągłymi ruchami, które nazywał pasami, ściągał z Erny złe energie. Uważał, że robienie z Erny chorej, badanie jej jak królika doświadczalnego może ją zaburzyć bardziej niż same seanse. Pani Eltzner zauważyła, że na samo wspomnienie Artura Schatzmanna Frommer denerwował się i wpadał w oskarżycielski ton, i wykorzystywała to, gdy chciała się z nim podroczyć.