– Matka wraca pojutrze. Zmartwi się, że pan choruje, doktorze, zamiast nieść pomoc potrzebującym. A tymczasem na świecie dzieje się bardzo wiele. Pewien młody człowiek przeleciał aeroplanem kanał La Manche. Czy nie jest to początek nowej ery?
Doktor dyszał ciężko, nie mógł skupić wzroku na ruchliwej postaci Artura.
– Byłeś u Eltznerów? – zapytał cicho.
– Nie, jakoś nie było okazji.
– Co z twoją pracą?
– Jest w zarysach gotowa… Ale to, co się ostatnio zdarzyło, trochę zmienia mi koncepcję. Moim obowiązkiem jest szczegółowo to wszystko opisać i znaleźć naukowe wyjaśnienie. W gruncie rzeczy – rozważał dalej Artur – dobrze się stało. Nie mam pokusy uciekania się do wyrafinowanych interpretacji. Wszystko wydaje się dość proste.
– Proste… – powtórzył doktor.
– Piszę o nieświadomych osobowościach istniejących w bezpośredniej bliskości mózgowych ośrodków mowy. U osobowości histerycznych pobudzenie kory mózgu jest zbyt duże i impulsy interferują się. – Artur wyciągnął przed siebie nogi i sięgnął do teczki. – Tu mam wyniki testów. Chce pan zobaczyć?
Doktor zaprzeczył słabym ruchem głowy, ale widać było, że słuchał uważnie.
– Z drugiej jednak strony, czy nie czuje pan tu zgrzytu? – ciągnął Artur. – Coś tak mało konkretnego, jak osobowość, sąsiaduje z czymś tak bardzo namacalnym, jak ośrodek mózgowy, fizyczny kawałek mózgu. Należałoby raczej odpowiedzieć na pytanie, co to jest osobowość i co to jest ten ośrodek mózgowy. Ale to pieśń przyszłości. Widzi pan, jest wiele do zrobienia.
Doktor uśmiechnął się do Artura.
– Cieszę się, że jesteś taki pełen życia i że nie przejąłeś się… – zakaszlał gwałtownie.
– Oszukiwała, bardzo dobrze. Histeria jest cała swego rodzaju nieświadomym oszustwem. Wie pan, nie sądzę, że ona oszukiwała świadomie. Napędzał ją Frommer i jej matka, potem chciały jej pomóc siostry. Dla mnie byłoby gorzej, gdyby ona nie oszukiwała. – Artur roześmiał się i wstał, żeby się pożegnać. – Przyjdę z mamą. Niechże się pan postara wyzdrowieć, przecież nie będzie jej pan przyjmował w łóżku.
Gdy Artur był już przy drzwiach, doktor uniósł się trochę na poduszkach i zatrzymał go.
– Arturze, ja chyba wiem, co ona mówiła tymi pojedynczymi słowami, tymi, wiesz, co je zapisywałeś, i tymi, które wszyscy słyszeli… To z Króla Olch:
Artur zatrzymał się z ręką na klamce.
– To rzeczywiście możliwe, tak, to prawdopodobne – powiedział i poszedł.
DOKTOR LÖWE
Löwe widział, że jego stan się systematycznie pogarsza. Piersi i plecy bolały go przy każdym oddechu, szarpał nim kaszel. Gorączka przenosiła go w stan pół śmierci, pół snu, przygotowywała go jakby do całkowitego odejścia.
Doktor wiedział, że umiera, i był wdzięczny swojemu ciału, że dało już spokój tym codziennym nudnym rytuałom życia, bólom serca, smutkom, zimowym łamaniom w kościach. Po raz pierwszy czuł się swoim ciałem i niczym więcej, niczym poza tym. Leżał spokojnie na wznak, wspominając nieważne szczegóły z przeszłości. Wsłuchiwał się w swój ciężki oddech i patrzył na miejsce, gdzie sufit spotyka się ze ścianą, pionowe z poziomym. Widział tam dużego pająka, który nie mógł być niczym innym niż śmiercią.
Wszystko w nim chciało już śmierci, jakby to miała być jakaś nagroda. Myślał o śmierci i przygotowywał się do niej, wpatrując się w pająka jak w znak. Kiedy przychodzili do niego Vogel i Artur, czasem im o tym wspominał, ale oni milczeli i w oczach mieli potępienie. Powtarzali wciąż o siłach życia, o autosugestii, a w końcu o podróży, jaką jest życie. Doktorowi przypomniało się, że kiedyś też tak mówił umierającym, i zrobiło mu się wstyd.
Löwe nie chciał żadnych podróży ani przesiadek, przechodzenia w inny stan, piekła ani nieba. Pragnął nieistnienia. Był zmęczony, obolały, rozczarowany. Pragnął przestać być, zniknąć, zgasnąć, zamknąć oczy i nigdy już ich nie otwierać, w tym czy innym ciele, w tym czy innym świecie. Pociągała go ciemność pod powiekami. Myśl, że miałby się gdzieś jeszcze obudzić, nieznośnie go męczyła. “Nie ma, nie ma” – powtarzał, hipnotyzując się tymi słowami, choć trudno mu było do końca w nie uwierzyć. Przeczuwał jakieś nieokreślone obszary, w sobie, nie na zewnątrz, być może nieśmiertelne i przez to obce, przerażające, nieludzkie. Chciał je zidentyfikować, zamykał więc oczy i szukał ich w rozmazanych obrazach, które się wtedy pojawiały, w przypomnieniach wrażeń. Chwilami wydawało mu się, że dociera do sedna, ale były to momenty zbyt ulotne, żeby cokolwiek zrozumieć.
Wieczorem gorączka podnosiła się i doktor już bez kontroli zapadał w te wewnętrzne obszary. Była w nim nieskończona liczba światów. Wynurzał się z nich nagle, żeby zobaczyć strapioną twarz pani Schatzmann, która teraz czuwała przy nim codziennie na zmianę z Teresą.
“Gdyby tak można było zadać sobie samemu śmierć absolutną, śmierć ciała, duszy, wewnętrznych światów wyrosłych z niewoli bycia” – myślał czekając na śmierć, która w dusznym pokoju była coraz bliżej, i jednocześnie bał się, że śmierć go oszuka, każe mu być nieśmiertelnym i wciąż gdzieś wędrować, bez końca, że kiedy przejdzie granicę, znajdzie się gdzie indziej i będzie znowu musiał podejmować decyzje i czegoś pragnąć, za czymś tęsknić.
Wszystko wokół łóżka doktora wydawało się czekać na śmierć. Ten pająk na ścianie, światło latarni wpadające z ulicy i żałobne zawodzenie gwizdków na Odrze. Świat czekał na śmierć razem z doktorem Löwe, starym Żydem urodzonym w Królewcu, wędrowcem, tułającym się po zamożnych domach niemieckich pacjentów.
Tak bardzo się kiedyś mylił myśląc, iż ludzie nie chcą umierać, chcą żyć wiecznie. Z niesmakiem przypominał sobie te nieudolne słowa pocieszenia, które dziesiątki razy wypowiadał przy umierających. Powoli opanowywała go groza. Umierał i niczego nie zrozumiał, niczego się nie nauczył. Mesjasz nie przyszedł. Gdyby Löwe miał pewność, że oto wszystko się kończy, że potem nie będzie już nic, umierałby ze spokojem. Ale bał się i dlatego wyobrażał sobie, kim naprawdę jest Bóg. I własne pragnienie śmierci, silniejsze niż wszystko, wszechpotężne, przypisał Bogu. Zrozumiał, że na początku czasu Bóg zniszczył się sam w ogromnym wybuchu i czas był miarą jego rozpadu, i że wszyscy jesteśmy kawałkami boskiego ciała, które wciąż umierają, jak wszystko wokół. Naszym zbawieniem jest nieistnienie.
ARTUR SCHATZMANN
EPILOG
Na początku sierpnia 1914 roku, już w mundurze, Artur Schatzmann jechał tramwajem w okolice Neumarkt, gdzie – jak się dowiedział – Erna Eltzner prowadziła swój zakład krawiecki.
Miał w kieszeni powołanie na front, szedł na wojnę, i w ostatniej chwili, już po pożegnaniach, odwiedzinach grobów rodziców, tych wszystkich pijaństwach z przyjaciółmi i herbatkach u znajomych, pomyślał o małej Ernie. Od kilku lat myślał o niej “E.E.”, jak o kimś wymyślonym, symbolicznym, osobie-przedmiocie, przypadku, który naukowo zanalizował. Teraz musiała być kobietą, minęło ponad pięć lat od czasu, gdy widział ją po raz ostatni. Zatęsknił za spokojem tamtych dni, wieczornymi seansami, czytaniem książek i nieustającymi dyskusjami. Chciał zobaczyć znowu Ernę Eltzner. Po śmierci doktora Löwe Artur stracił kontakt z Eltznerami, przestał się też nimi interesować. Potem umarła matka, a on zaczął wreszcie przyjmować pierwszych pacjentów. Kiedy wszystko zaczynało się rozkręcać, kiedy Artur poczuł się pewnie jako psychiatra, dostał powołanie do wojska. Na front belgijski.