Cały świat “był kobietą”, kwitł wokół niego jak jasne ciało pani Eltzner i wymykał mu się sekunda po sekundzie, nieubłaganie. Był tylko jeden sposób, żeby nie pozwolić mu umknąć.
– Kocham panią – powiedział zdziwiony własnym głosem.
BLIŹNIACZKI
– Noc czarów. To właśnie będzie ta noc – powiedziała Christine. – Chcemy, żebyś wywołała ducha tylko dla nas.
– Chcemy, żebyś poszła z Gretą na strych, niby że chcesz jej pomóc wieszać pranie, i przyniosła gołębią kupę… – Katharine miała rozłożoną na kolanach brudną, sfatygowaną broszurkę. Palcem z obgryzionym paznokciem wskazywała jakiś fragment. Erna nie wytrzymała i wyrwała jej książeczkę. Były to Cudowne Tajemnice Alberta Wielkiego, czyli Wiedza Wszelka Do Odprawiania Czarów, Egzorcyzmów i Sporządzania Talizmanów, otwarta na rozdziale pod tytułem Jak uczynić powolnym łono kobiety.
– Skąd to wzięłyście, smarkule? Wszystko powiem mamie.
Bliźniaczki spojrzały na siebie i ta krótka, bezgłośna rozmowa wzrokiem musiała je uspokoić, bo Christine powiedziała:
– Nic takiego nie zrobisz.
Erna rzuciła im książeczkę. Wróciła na swój parapet i dalej przyglądała się czarnemu kotu, który mył się na dachu pralni. Ślinił sobie łapki i przecierał nimi pyszczek gestem prawie ludzkim. Kot był jej schronieniem przed szeptami i bezszelestnymi zajęciami dziewczynek.
Od kilku dni bliźniaczki szykowały się do szkoły. Kolorowym klajstrem malowały papier na okładki, cięły bibułki, ostrzyły ołówki. Wakacje wyraźnie im się już znudziły. Ucieszyły się, że mogą znowu przebierać w swoich pudełkach i torebkach. Ich czary działały. Erna coraz częściej miała wrażenie, że znalazła się we władzy tych jednakowych, kompletnie nieprzewidywalnych dzieci. Wiedziała, co się dzieje, co one robią w czasie seansów, ale z jakiś względów nie mogła zacząć o tym mówić. To milczenie męczyło ją, tak samo jak ich znaczące spojrzenia przestępców. Erna może spróbowałaby wrócić do Marie i Berty, jednak myśl, że trzeba by podjąć jakiekolwiek działanie, powodowała, że kuliła się w sobie i zapadała w widok za oknem albo w pustą przestrzeń między wierszami trzymanej w ręku książki. Wszystko, co było puste, odległe, pozbawione znaczenia, wciągało ją w siebie.
– …pójdzie wieszać pranie. Powiedz, że chcesz jej pomóc, i przynieś trochę, troszeczkę. – Katharine podeszła do Erny i potrząsnęła jej kolanem.
– Dajcie mi spokój! – głos Erny zadrżał. – Dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą? Chodzą za mną i pouczają. Nie wolno mi posiedzieć chwilę w spokoju. Frommer, mama, ten Schatzmann, a teraz wy. Idźcie sobie, już obiad. – Erna zeskoczyła z parapetu i ruszyła do drzwi. – Żadnych gówien, żadnych czarów, żadnego oglądania cycków. Koniec – powiedziała jeszcze przez zęby.
Christine zastąpiła jej drogę. Sięgała jej ledwie do ramion, drobna chuda dziewczynka z dużymi wystającymi zębami i piegami na nie skażonych dojrzewaniem policzkach. Ich oczy spotkały się i mierzyły przez chwilę. We wzroku dziewczynki było wyzwanie, którego Erna nie chciała podejmować. Christine miała w sobie więcej życia, więcej woli życia. Erna przestraszyła się, że ta mała mogłaby ją uderzyć w brzuch zaciśniętą piąstką.
– Idę na obiad.
Do siostry bezszelestnie podeszła Katharine.
– Erno, jesteśmy po twojej stronie. Pomagamy ci, a ty nie chcesz tego zrozumieć. Bez nas…
– …nie dałabyś rady – dokończyła Christine.
Erna wyszła bez słowa.
Dziewczynki zaczęły pospiesznie rozplatać warkocze, a potem symbolicznie zaznaczyły złamanym ołówkiem krąg na podłodze. Katharine wpisała w niego jakąś pokrętną figurę i obie stanęły w samym jej środku. Kiwały się przez chwilę monotonnie, aż któraś z nich cichutko zaczęła nucić. Druga zaraz dołączyła się do śpiewu, który stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy:
Powtarzały to kilkanaście razy, bliskie transu.
ARTUR SCHATZMANN
Artur postanowił sobie, że będzie to ostatni seans. Właściwie miał już wszystkie informacje, które potrzebne mu były do opisania fenomenu E.E. Miał więc notatki z seansów, wyniki testów i badań w laboratorium, a co najważniejsze, szkic całego studium przypadku. Do Bożego Narodzenia chciał skończyć to, co zaczął rok temu. Praca doktorska, to brzmiało dumnie.
W mieszkaniu Eltznerów znowu było pełno ludzi. Pani Eltzner powitała go wylewnie, jak starego znajomego, co mu w jakiś sposób pochlebiło. Zauważył, że wakacje dobrze jej zrobiły. Była jak zwykle elegancka. Ta kobieta miała klasę. Gdy witał się z Erną, był zdziwiony zmianą w jej wyglądzie. Urosła, może trochę przytyła, jej zawsze blada twarz nabrała rumieńców. Zachowywała się pewniej, może była po prostu bardziej przytomna. Witając się z Frommerem i jego siostrą, zdał sobie sprawę, że tęsknił za nimi. Miał też wrażenie, że i Frommer ożywił się na jego widok. Na koniec przyszedł doktor Löwe i znów wszystko było jak dawniej. Były nawet te same ciasteczka.
– Gdzie pańska matka? – zapytała pani Eltzner.
Artur opowiedział z dumą, jak udało mu się namówić ją na wyjazd do uzdrowiska. Tylko doktor Löwe orientował się, ile go to kosztowało zabiegów i pieniędzy.
Towarzystwo rozgadało się i sam seans zszedł jakby na dalszy plan. Pani Eltzner częstowała ciasteczkami, herbatą i dużymi fioletowymi śliwkami. Podawano sobie cukiernicę, pobrzękiwały o porcelanę łyżeczki, opowiadano o wakacjach, wyjazdach i samochodach.
Kiedy słońce zaszło za kamienice po drugiej stronie ulicy, Frommer zarządził zmianę miejsc. Znowu zaszurały krzesła i na środku pokoju pojawił się zielony stolik. Głosy zmieniły się w szepty i jakoś intensywniej zapachniały perfumy pani Eltzner. Wróciło uczucie oczekiwania – znajome, a jednak ekscytujące, jak rytuał.
Frommer kazał zamknąć oczy i złapać się za ręce. Artur poczuł drobniutką, kościstą dłoń Teresy Frommer w swojej lewej dłoni. W prawej ściskał suchą i ciepłą rękę doktora Löwe. Czekał, odtwarzając w myśli pozycję każdego z uczestników seansu. Potem, jak zwykle, z poczuciem bezkarności otworzył oczy, żeby przyjrzeć się twarzom. Od razu napotkał spokojny wzrok Erny. Szybko zamknęła powieki.
Coś było nie tak. Czekali, czekali i nic się nie działo. Erna powinna była usnąć, wpaść w trans czy jak to się tam nazywało. Powinni byli usłyszeć jej pogłębiony oddech, a potem powinna zacząć mówić. Ale nic takiego się nie działo. Jakby się przyczaiła i za wszelką cenę nie chciała zwracać na siebie uwagi.
Artur niecierpliwił się, jak pewnie niecierpliwili się inni, a potem pozwolił płynąć myślom, tak jak chciały. Wrócił do książki, którą zaczął czytać przed wyjściem, potem zobaczył swoje fiszki z bibliografią, a w końcu – matkę, gdy ją odprowadzał na dworzec. Nagle ogarnął go lęk, że już jej nie zobaczy. Jej smutek wciąż się pogłębiał. Z takiego smutku można umrzeć.