Po lewej stronie, blisko bariery mgły, którą otoczył dolinę, doszło do jakiegoś zamieszania. Anu i Shevan pobiegli ku miejscu, gdzie zgromadziła się grupa robotników.
Na ziemi leżał bardzo stary człowiek. Jego kończyny drżały. Ciało więdło na oczach gapiów, skóra zaś stawała się wyschnięta, a potem odchodziła od kości niczym zużyty papirus.
– To był Jadas – wyszeptał jeden z mężczyzn. – Nocą przeszedł przez mgłę, żeby spotkać się z żoną.
Anu podszedł bliżej.
– Uspokójcie się! – zawołał. – Wszystkich was ostrzegano przed magią, której tu używamy. Mówiłem wam, że przejście przez mgłę będzie oznaczało śmierć.
– Jesteśmy więźniami! – krzyknął inny Vagar.
Nieprawda – zaprzeczył kwestor. – Przyjmując was do pracy, mówiłem wam o ryzyku. Każdy, kto chce, może odejść, gdy nadejdą dostawy i mgła zostanie rozproszona. Jestem Anu. Nigdy nie kłamię. Ten człowiek był głupcem. Na świecie jest wielu głupców. Ostrzegano go przed niebezpieczeństwem, ale nie chciał w to uwierzyć.
– A co się stanie, jeśli magia zawiedzie? – zawołał pierwszy z robotników. – Wszyscy możemy skończyć jak Jadas.
– Dajcie spokój, chłopaki – odezwał się Yasha, król podstawy, wchodząc pomiędzy robotników. – Wszyscy słyszeliście, co mówił Święty. On nie jest kłamcą. Osobiście nie mogę się doczekać chwili, gdy wrócę do domu z ośmioma tysiącami srebrników. Wybuduję ten cud dla Anu, a potem kupię sobie dom. Nie zbuduję. Kupię! Będę sobie siedział w cieniu i popijał dobre winko. A na kolanach będzie mi siedziała najładniejsza kurwa w Egaru.
– Wszyscy możemy tu zginąć, Yasha! – sprzeciwił się pierwszy z robotników.
– Jak chcesz, to giń, Podri. Ja przeżyję i będę bogaty. A teraz pochowajmy ten worek kości i wracajmy do roboty przy cudzie.
– Naprawdę wierzysz, że jesteśmy bezpieczni? – zapytał inny mężczyzna.
– Bezpieczni? – powtórzył z chichotem Yasha. – Bezpieczni? Kiedy to robotnicy bywali bezpieczni? Ale za osiem tysięcy srebrników mogę się pogodzić z niewielkim ryzykiem. Czy jestem zabezpieczony przed magią Święty? – zapytał.
– Jesteś. Masz na to moje słowo – zapewnił Anu.
– To mi wystarczy – stwierdził Yasha. – A teraz idę poszukać najmniej brzydkiej kurwy.
Oddalił się. Głowę nadal zdobił mu wieniec laurowy. Tłum się rozproszył. Kości Jadasa rozpadły się w pył, który uleciał z wiatrem.
– To dobry robotnik – zauważył Shevan.
– Tak – zgodził się Anu, choć bez przekonania. Zastanawiał się już nad tym, w jaki sposób przyśpieszyć pochłanianie wody przez kołki.
Ogrodnik klęczał na starej poduszce w blasku słońca, z uwagą pieląc skalny ogródek. Było południe i jego szyję chronił przed żarem wystrzępiony słomiany kapelusz o szerokim rondzie. Ogródek pełen był jaskrawych kwiatów: jasnoróżowej naradki, złocistej smagliczki, białych i żółtych dzwonków z ich delikatnymi, opadającymi kwiatkami. Ogrodnik sprawdzał ukorzenienie miedzianym widelcem, wydłubując chwasty zręcznymi palcami. Po chwili wrzucił zielsko do brezentowego kosza i przeszedł wyżej, by kontynuować pracę wśród wonnej macierzanki, rosnącej pod tylną ścianą ogrodu. Trudził się z bezgraniczną cierpliwością człowieka żyjącego w harmonii z ziemią. Nie wyrywał brutalnie chwastów, by nie uszkodzić korzeni roślin, które chciał chronić. Nie było w nim napięcia. Jego umysł wypełniał całkowity spokój.
Wyłożoną kamieniami ścieżką pod skalnym ogródkiem szedł starszy mężczyzna. Był wysoki, grubokościsty i szeroki w barach. Krótko przycięte włosy upstrzyły mu srebrne plamy. Był opalony na ciemny brąz, ogorzały od wielu lat pracy na wolnym powietrzu. Ogrodnik zauważył go, uśmiechnął się i zszedł na ścieżkę.
– Ładnie wygląda, Kale – pochwalił go. – Dobra robota. Ale niepokoję się o fiołki.
Obaj mężczyźni ruszyli przez skalny ogródek ku kępie błękitnego przetacznika, rosnącego obok karmazynowej macierzanki piaskowej. Na granicy skał rosło skupisko żółtych fiołków motylkowych. Ich liście były matowe i pokryte cętkami.
– Gleba zatrzymuje za mało wilgoci, panie – stwierdził Kale, klękając i wpychając palce w ziemię. – Przydałaby się odrobina torfu albo zbutwiałej słomy. Przyniosę coś po południu. – Obejrzał się przez ramię na słońce. – Mają też za dużo światła.
Ogrodnik pokiwał głową.
– Cień był wystarczająco głęboki, dopóki jałowiec nie usechł. Musimy ustawić od zachodu kratę, porośniętą jakimś szybko rosnącym pnączem, żeby brzoza brodawkowata miała czas się przyjąć. Jak myślisz, czy jaśmin się nada?
– Krata to świetny pomysł, panie. Ale wolałbym żółty klematis jako pnącze. Chyba pokładasz zbyt wielką wiarę w brzozie. Takie drzewa nie lubią tej gleby. Jej warstwa jest dla nich zbyt cienka.
– W ogrodzie powinny być drzewa. One każą unosić wzrok i podnoszą na duchu. Zapewniają głębię i cień. Zresztą cyprysy radzą sobie świetnie.
– W rzeczy samej, panie, ale wydałeś fortunę na nawodnienie. Gdyby nie to, zwiędłyby przed upływem miesiąca.
Ogrodnik parsknął śmiechem.
– A po co w końcu są pieniądze? Służą do tego, żeby je wydawać. Ogród powinien być piękny i sprawiać przyjemność Źródłu.
– Skoro już mówimy o pieniądzach, panie, jutro przywiozą kaczeńce. Najwyraźniej większość przetrwała podróż.
– Znakomicie. Tego właśnie potrzebuje drugi staw, Kale. Dotknięcia złota. Tylko pamiętaj, że trzeba je posadzić tuż nad brzegiem wody i że muszą zawsze mieć wilgotną glebę.
– Nigdy nie widziałem kaczeńców, panie – przyznał Kale. – Nie mam pojęcia, jak o nie dbać.
Ogrodnik uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu.
– Nauczysz się, Kale. A jeśli się nie przyjmą, kupię następne. W końcu nam się uda.
Na ścieżce pojawił się nowy przybysz. Kale pokłonił się i odszedł, gdy tylko Awatar się zbliżył.
– Twoje ogrody nigdy nie przestają mnie zachwycać, Viruku – odezwał się kwestor generalny. – Tyle tu kolorów i zapachów.
Napięcie wróciło. Ogrodnik odszedł. Viruk wojownik strzepnął suchą ziemię z dłoni i poprowadził kwestora generalnego do altanki, w której ustawiono wygodne krzesła. W cieniu było chłodno.
– Czemu zawdzięczam twą wizytę, kuzynie? – zapytał, zdejmując słomiany kapelusz i rzucając go na ziemię.
– Ammon szkoli regularną armię. Moi szpiedzy donoszą że jego żołnierze są śmiali i zdyscyplinowani.
– A ilu ich ma?
– Pięć tysięcy, podzielonych na pięćdziesiąt grup po stu ludzi. Każdy ma napierśnik i hełm z brązu oraz drewnianą wzmocnioną brązem tarczę. Większość jest uzbrojona w krótkie miecze, ale pierwszy szereg ma dwunastostopowe włócznie.
– Ciekawe rozwiązanie – stwierdził Viruk. – Chcesz, żebym zabił Ammona?
– Nie. Możemy potrzebować tej armii.
Viruk wybuchnął śmiechem.
– Myślisz, że Błotniacy zechcą walczyć u naszego boku?
– Jeśli nie zechcą przybysze albo ich zasymilują albo zniszczą.
– Obawiasz się, że mogą być aż tak silni?
Rael oparł się na krześle, pocierając zmęczone powieki.
– Udało nam się zachować władzę, choć jest nas zaledwie pięciuset. Przybysze uniknęli kataklizmu i ich najważniejsze miasta również. Z pewnością są ich tysiące, Viruku. Jedno Źródło wie, jaką mają broń.