Выбрать главу

– Niektóre z prętów odebrały słabe emanacje. Jestem przekonany… wiem… że po odpowiednich poprawkach będę mógł dostroić do nich piramidę. Wtedy zaczerpniemy mocy i naładujemy skrzynki.

Talaban przeszył go spojrzeniem swych ciemnych oczu.

– Lepiej, żebyś był tego pewien, kwestorze, bo będę musiał zaryzykować życie swych ludzi i bezpieczeństwo tego okrętu. Lepiej, żebyś był naprawdę pewien.

– Kapitanie, w życiu pewne jest tylko to, że słońce wschodzi i zachodzi, a niższe istoty umierają. Daj mi dwa dni, a naładujemy sześć skrzynek.

Talaban przyglądał się niższemu mężczyźnie długo i uważnie. Nie lubił go i nie miał powodu mu ufać. Ale z drugiej strony… moc jednej skrzynki wystarczyłaby, żeby naładować wszystkie łuki zhi w mieście i odnawiać zapasy ich energii przez całe pięć lat. Smok znowu mógłby zionąć ogniem.

– Dostaniesz dwa dni – zgodził się. – Ale dziś w nocy każ ludziom wrócić na lód. Mogą pracować w świetle lamp.

Talaban stał na balkonowym pokładzie przy swojej kajucie, obserwując krzątających się na lodzie Vagarów. Widział wśród i nich łysą niebieskobrodą postać kwestora Ro.

– On mnie bawi – oznajmił Probierz. Talaban zastanowił się nad tymi słowami.

– To człowiek z minionej epoki – stwierdził po chwili. – Czuję do niego podziw i zarazem litość.

– Patrzy w niewłaściwym kierunku – dodał dzikus. Talaban uśmiechnął się.

– Dla niego przeszłość lśni złotym blaskiem, a przyszłość jest jałową pustynią. Cóż innego mógłby zrobić, jeśli nie starać i się wskrzesić to, co odeszło?

– Mógłby żyć. Teraz. Czytać w gwiazdach. Płodzić synów.

– Ile masz lat, Probierzu?

– Pierwszy raz nabrałem powietrza w płuca, gdy czerwony wilk pożarł księżyc. Dwadzieścia cztery lata temu.

– Kwestor Ro miał już wówczas przeszło czterysta lat. I wszystkie te stulecia spędził w Parapolis, największym mieście, jakie kiedykolwiek zbudowano. Był obywatelem imperium istniejącego od trzech tysięcy lat. Okręty takie jak ten j pływały po oceanach, nie potrzebując wiatru. Nie miały groteskowych masztów ani nie woziły wielkich worów z brudnym j węglem. A potem, pewnego dnia, słońce wzeszło na zachodzie, a morza wybiegły mu na spotkanie. Parapolis i wszystkich jego mieszkańców pochłonęły fale. Ci, którzy ocaleli, jak kwestor Ro i ja, wrócili do stolicy. Ale gwiazdy się przesunęły, ziemia zmieniła kąt nachylenia i zapanował straszliwy chłód. Wszystkie drzewa umarły. Zamarzły przez jedną noc. Niezwyciężone miasta Awatarów zginęły w ciągu jednego dnia. A od tego czasu dawne imperium pokrywa warstwa lodu, która z każdym dniem staje się grubsza. Pewien matematyk obliczył, że z każdą dobą przybywa go dziewięćdziesiąt tysięcy ton.

– Chcesz poznać ważną prawdę? – zapytał Probierz. – Awatarowie rozgniewali Wielkiego Boga. To on was obalił.

Talaban wzruszył ramionami.

– Nie wierzę w bogów. Chyba że sam byłbym jednym z nich, oczywiście – dodał z uśmiechem. – Ale mówiłem o kwestorze Ro. Jest starszy ode mnie. Przez trzysta pięćdziesiąt lat żył pośród wielkich cudów. Nie znał chorób. Nie znał śmierci. Dlatego nie może o tym zapomnieć. Być może my wszyscy właśnie dlatego nie możemy o tym zapomnieć.

– Tam, gdzie nie ma śmierci, nie ma też życia – stwierdził Probierz. – Potrzebujemy jej.

Talaban wiedział, co dzikus miał na myśli. Człowiek był elementem cyklu pór roku: młodość wiosny, siła lata, starzejąca się mądrość jesieni i mroźne rozstanie zimy. Serca biły w rytmie natury.

– Łatwo to powiedzieć, gdy jest się śmiertelnikiem – odparł.

– Ty też miałeś kiedyś niebieskie włosy, tak jak on? – zainteresował się dzikus.

– Tak. To odróżnia nas od zwykłych śmiertelników.

– Nie jesteście bogami – sprzeciwił się Probierz. – Bogowie nie potrzebują złotych prętów. A dlaczego ty nie spłodziłeś synów?

Talaban nie odpowiedział. Podszedł do relingu i oparł się o niego. Na lodzie zapalono jeszcze kilka lamp.

– Co zrobisz w sprawie koczowników?

– Porozmawiam z nimi – odpowiedział Talaban.

– E tam, porozmawiasz! To wojowniczy ludzie. Lubią walczyć. Lubią zabijać. Nie mają czasu na rozmowy, jak sądzę.

– Przemówię do nich w języku, który zrozumieją. Probierz odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. Talaban wrócił do kajuty. Dzikus podążył za nim i zamknął za sobą drzwi.

– Będę z tobą, kiedy będziesz rozmawiał – oznajmił. – Ale teraz idę spać.

Talaban został sam. Znowu podszedł do długiej drewnianej skrzyni ustawionej pod ścianą. Schowano w niej zdobioną broń, owiniętą w czarny aksamit. Miała ona złoty kolor, a kształtem przypominała łuk myśliwski. Jej uchwyt zdobiły różnobarwne klejnoty. Talaban wziął broń w ręce i dotknął kciukiem czerwonego kryształu umieszczonego tuż nad rękojeścią. Pojawiły się cienkie wiązki światła, tworzące coś, co wyglądało jak struny harfy. Talaban dostroił swój umysł do łuku zhi. Broń była niemal całkowicie wyładowana. Pozostał w niej najwyżej jeden impuls. Awatar dotknął białego klejnotu umieszczonego nad czerwonym i światło zniknęło. Odłożył łuk i zaczął się zastanawiać nad koniecznym do rozwiązania problemem. Mógł pójść z łukiem do skrzynki Węża i tam go naładować, ale w skrzynce zostało już niewiele mocy i gdyby wyczerpał ją do końca, nikt z nich nie przeżyłby powrotnego rejsu do miasta. Awatarskie Węże nigdy nie potrafiły utrzymywać się na powierzchni o własnych siłach. Umożliwiały im to jedynie skrzynki.

Odrzuciwszy ten pomysł, Talaban zdjął ubranie i poszedł do sypialni. Leżąc w łóżku, widział gwiazdy za łukowatym okienkiem.

Gdy Wielki Niedźwiedź uderzył łapą w ocean, zalewając kontynent Awatarów falami wysokimi na trzy mile, Talaban przebywał daleko na północnym zachodzie. Jednak nawet w odległości dwóch tysięcy mil, na rubieżach imperium, trzęsienia ziemi przewracały budynki, a nad ziemią szalał straszliwy huragan, który unosił ze sobą domy, zabijając setki tysięcy ludzi.

Wielu sądziło, że nadszedł koniec świata. Dla znacznej części mieszkańców Ziemi było to prawdą.

W pięciu osadach położonych u brzegów Luanu zniszczenia były stosunkowo niewielkie, a liczba ofiar nie przekroczyła setek. Talaban popłynął Wężem za zachodnie morze w poszukiwaniu innych kolonii, nic jednak nie znalazł. Okrętowi zaczynało brakować energii, kapitan zawrócił więc do bliźniaczych miast Pagaru i Egaru.

Katastrofę przeżyło zaledwie pięciuset Awatarów – a i to wyłącznie dzięki temu, że były kwestor Anu przyprowadził ze sobą dwustu z Parapolis.

Myśl o Anu przywołała wspomnienie vagarskiego mistyka. Talaban zasnął z umysłem wypełnionym echem słów obdartusa.

Wielki Niedźwiedź pożre wszystkie dzieła rąk człowieka. A potem zaśnie na dziesięć tysięcy łat, a tchnienie jego snu będzie śmiercią.

Probierz usiadł na podłodze swej kajuty, zdjął mały, brązowy mieszek, który nosił na szyi, i ujął go w obie dłonie. To był jego woreczek z lekami, który zawierał potężną magię. Przez miękką skórę mieszka dzikus wyczuwał zakrzywiony kieł pierwszego lwa, którego zabił w życiu. Owinął go kosmykiem ciemnych włosów Suryet. Piękno i dzikość, na zawsze złączone w jedną całość. Była tam też maleńka morska muszelka oraz odrobina ziemi z wnętrza wielkiej góry. Muszelka umożliwiała komunię z duchami morza, a ziemia pozwalała poczuć zapach domu. Było tam też pióro z lotki jego pierwszej strzały. Przypominało mu ono, że jest myśliwym i jego obowiązkiem jest zaopatrywanie plemienia w żywność. Zawartość woreczka symbolizowała wszystko, co kochał Probierz. Jego ojczyznę i morze omywające jej brzegi, jego kobietę, plemię oraz matkę, Ziemię.