– Gdzie jest moja nowa armia, Anwarze? Gdzie moi żołnierze?
– Szkolą się pośród wzgórz na północy, panie. Ale obawiam się, że nawet oni nie poradzą sobie z tymi… dzikusami.
Ognista kula uderzyła w mury pałacu. Z sufitu królewskiej sypialni spadł wielki płat malowanego tynku. Pomieszczenie wypełniło się pyłem.
– Myślę, że już najwyższy czas, wasza wysokość.
Ammon podszedł do okna i popatrzył ze złością na złote okręty. Trzy z nich zbliżyły się do brzegu. Z trapów zbiegali miedzianoskórzy wojownicy w złotych zbrojach. Drogę przecięło im pięćdziesięciu strażników królewskich. Żołnierze nieprzyjaciela nieśli coś, co wyglądało jak krótkie czarne pałki. Unieśli je do ramion. Buchnął z nich ogień. Pierwszy szereg strażników padł na ziemię. Reszta rzuciła się do ucieczki.
Na brzeg wysiadły już setki nieprzyjacielskich wojowników. Ammon odwrócił się od okna.
– Dokąd powinienem się udać, przyjacielu?
Jak najdalej od wroga, wasza wysokość. I to szybko! Anwar poprowadził króla na tyły pałacu. Obaj zeszli wąskimi schodami do wejścia dla służby. Pod kuchennym oknem kulił się ze strachu młody niewolnik.
– Chodź tu, chłopcze! – zawołał Anwar. – Szybko! – Niewolnik zamrugał nerwowo, a potem zbliżył się niepewnie. – Ściągaj tunikę. Natychmiast. – Chłopak zdjął przez głowę tani szary ubiór i stanął przed nimi nagi. Anwar wziął tunikę i podał ją królowi. – Bądź tak łaskaw i włóż to, wasza wysokość.
– Chcesz, żebym ubierał się w łachy?
– Chcę, żebyś dożył końca dnia, wasza wysokość.
Ammon zdjął z ramion atłasową togę, pozwalając, by opadła na podłogę. Potem wdział szarą tunikę. Anwar uchylił boczne drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Z centrum miasta uciekali tłumnie mieszkańcy. W środku ciżby wylądowała ognista kula. Trzej mężczyźni i kobieta poszybowali w górę i uderzyli o mur pałacu. Anwar wmieszał się w tłum, a młody król podążał tuż za nim. Morze ludzi niosło ich ku południowej dzielnicy miasta. Anwar ujął króla pod ramię. Staruszek ledwie już dyszał. Płuca mu płonęły, a nogi uginały się pod nim ze znużenia. Ammon objął przyjaciela ramieniem, podtrzymując go. Nagle z przodu kolumny zbiegów dobiegły ich krzyki przerażenia. Z zaułka wychynęły ogromne bestie, noszące na porośniętych futrem piersiach skrzyżowane pasy z czarnej skóry. Rozszarpywały uciekinierów kłami i pazurami. Przerażony tłum zerwał się do jeszcze szybszej ucieczki.
Anwar zobaczył po lewej wylot zaułka i wciągnął do niego Ammona. Nie wiedział, gdzie się znajdują, ale uparcie brnął naprzód. Ammon pociągnął go za ramię, każąc mu się zatrzymać.
– Odpocznij chwilę – rozkazał król. – Jesteś wykończony.
Anwar potrząsnął głową, próbując iść dalej. Król go powstrzymał.
– Jesteś dla mnie zbyt cenny, Anwarze. Jeśli nie zwolnisz, będziesz miał atak. Chodźmy wolniej.
To były krale! – wydyszał Anwar. – Widziałem kiedyś jednego, podczas wyprawy na południe. Był martwy. Ale i tak wydał mi się wielki i przerażający.
Ammon rozejrzał się wokół. Uliczka była bardzo wąska, a pod małymi okienkami widać było ślady ludzkich ekskrementów. Z drzwi wypadł szczur, który przebiegł po stopie Anwara. Staruszek odskoczył trwożnie.
– Prowadzisz mnie w bardzo interesujące miejsca – zauważył Ammon.
Z równoległej ulicy dobiegły kolejne krzyki. Tym razem to król poprowadził swego doradcę. Obaj mężczyźni przeszli pośpiesznie do drugiego zaułka, a potem skręcili w prawo, na opustoszały płac targowy. Na stopniach budynku siedziało małe, mające niewiele ponad rok dziecko. Głośno płakało. Ammon złapał je w ramiona.
– Co ty wyprawiasz? – zawołał Anwar.
– Szkoda by było zostawić pędraka – oznajmił Ammon. – Zresztą nie jest ciężki.
Anwar zaniemówił. Czy król postradał zmysły? Czy atak na stolicę odebrał mu rozum?
– Chodźmy, wasza wysokość – powiedział.
Za następnym rogiem ponownie dołączyli do szeregu uchodźców, którzy zmierzali ku południowej bramie. Nagle król się zatrzymał.
– Co się stało? – zapytał Anwar. Znajdowali się w wysoko położonym punkcie i Ammon wskazał palcem na teren za murami. Żołnierze nieprzyjaciela ustawili się w szereg, zamykając bramy. Zmęczony płaczem dzieciak zasnął na ramionach króla.
– Powinniśmy pójść za jego przykładem – stwierdził Ammon. – Znaleźć sobie jakieś miejsce do spania.
– Będą cię szukać. Przeczesują miasto.
– Trzydzieści sześć tysięcy domostw. To trochę potrwa.
Ammon znowu skręcił w lewo i zapuścił się w zaułki dzielnicy biedoty, mocno przytulając dziecko. Byli tu ludzie, którzy nie uciekli. Odziani byli w łachmany, twarze mieli brudne, a z oczu nie dało się wyczytać żadnych uczuć. Kostropate postacie siedziały w otwartych drzwiach, a wszędzie unosił się smród nędzy. Nagle Anwarowi przecięła drogę chuda jak kij kobieta.
– Chcesz tędy przejść, bogaczu? Musisz zapłacić myto. – Wyciągnęła brudną dłoń.
– Nie mam przy sobie pieniędzy – poinformował ją Anwar.
– Och, daj jej swój pierścień, Anwarze. Kupię ci drugi.
– Słuchaj, co mówi ci twój chłopak, staruszku – powiedziała kobieta. Wyciągnęła mały nóż i przystawiła go do gardła Anwara.
Ammon przełożył dziecko na lewe ramię, wysunął błyskawicznie prawą rękę, otoczył szczupłymi palcami nadgarstek kobiety i wykręcił go. Nóż spadł z brzękiem na bruk. Ammon podniósł go i rzucił kobiecie.
– Nie wyglądacie na zbyt przestraszonych najazdem – rzucił od niechcenia.
Kobieta potarła nadgarstek.
– A co on zmieni dla takich jak my? Najeźdźcy nas nie zabiją. Jesteśmy dla nich niczym. Tak samo jak dla takich jak wy. Życie będzie toczyło się dalej. Albo i nie będzie. – Wzruszyła ramionami. – A teraz daj mi pierścień!
– Najpierw zaprowadź nas do wioski garncarzy.
Kobieta uśmiechnęła się, odsłaniając krzywe, brązowe zęby.
– Chcesz zamówić wazę?
– I kilka pucharków. Zrób to dla mnie, a hojnie ci zapłacę.
Popatrzyła na jego prostą, szarą tunikę.
– Nie widzę mieszka.
– Ma trochę racji, Anwarze. Masz jakieś pieniądze?
– Nie… nie sądzę, żeby to było odpowiednie miejsce na rozmowę na ten temat.
– Daj mi je.
Anwar sięgnął pod fioletową togę i wydobył stamtąd mały, ale ciężki mieszek.
– Prowadź, pani – rozkazał Ammon.
– Dziwny z ciebie człowiek, daję słowo – zauważyła. Mrugnęła do stojącego w cieniu mężczyzny i ruszyła przed siebie. Ammon podał śpiące dziecko Anwarowi i podążył za kobietą. Nie zwracał uwagi na chudego mężczyznę, który podążał za nimi. Anwar co chwila zerkał nerwowo na nieznajomego, trzymając się blisko króla.
Szli przez prawie pół godziny, mijając cuchnące zaułki oraz opustoszałe dzielnice. W oddali nadal słychać było wybuchy i słabe krzyki. Wreszcie kobieta wyciągnęła rękę, wskazując na wijący się w dole strumień. Po obu jego brzegach, połączonych małym kamiennym mostkiem, stały niewielkie chaty.
– To jest wioska garncarzy – oznajmiła. – A teraz zapłać mi hojnie!
Ammon otworzył mieszek. Wszystkie monety w środku były złote. Wyjął dwie i wręczył je kobiecie. Szczupły mężczyzna podszedł bliżej.
– Chyba weźmiemy wszystko – powiedział, wyciągając długi, cienki sztylet.
– Chciwość to bardzo zła cecha – poinformował go Ammon. – Macie więcej złota, niż oglądaliście od dłuższego czasu. Więcej nie dostaniecie. Mam na głowie pilne sprawy. I nie chcę was zabijać. Zadowólcie się tym.
– Mamy się tym zadowolić, gołąbeczko? – zapytał mężczyzna kobietę.
– Nie! – warknęła. – Wypruj mu flaki, Beli.