Nóż przeszył powietrze. Ammon sparował cios prawym przedramieniem, a potem uderzył kłębem dłoni w brudną twarz napastnika, tuż poniżej nozdrzy. Rabuś padł bezgłośnie na twarz. Kobieta wytrzeszczyła oczy. Potem opadła na kolana i zaczęła potrząsać mężczyzną.
– To nic nie da – powiedział Ammon. – On nie żyje.
– Zabiłeś go, ty skurwysynu! – wrzasnęła. Król odwrócił się na pięcie i uderzył ją w szyję kantem dłoni. Rozległ się budzący mdłości trzask i kobieta padła na ciało kochanka. Ammon ukląkł przy trupach i odzyskał złote monety.
Dziecko obudziło się i zaczęło płakać. Ammon zabrał je Anwarowi i pogłaskał po plecach.
– Sza, sza, malutki. Bądź cicho. Znajdziemy ci w wiosce coś do jedzenia.
– Zdumiewasz mnie, wasza wysokość. Walczysz bardzo biegle.
– Biegłość zależy od wartości przeciwnika. A ta nie była wysoka.
– Wszystko jedno. Gdzie się nauczyłeś takich sztuczek?
– Pamiętasz czarującego chłopca z północy, który nas odwiedzał? Tego wysokiego z żółtymi włosami?
– Pamiętam.
– On mnie tego nauczył. Sekret najwyraźniej polega na tym, że ruch musi się zaczynać powoli. To dość skuteczne.
– Świetnie opanowałeś tę sztukę, wasza wysokość. Ale istnieje wielka różnica między ćwiczeniami z przyjacielem a walką.
– W rzeczy samej. Walka jest znacznie bardziej ekscytująca. – Ammon ruszył w dół stoku, kierując się ku wiosce.
– Dlaczego zapytałeś akurat o to miejsce, wasza wysokość?
– Mam tu przyjaciela.
– Masz przyjaciela, który jest garncarzem?
– No, może to nie do końca przyjaciel – przyznał z uśmiechem Ammon. – Ale zawdzięcza mi życie.
Garncarz Sadau cały poranek spędził pogrążony w panicznym strachu. Wybuchy w północnej części miasta, tłumy uchodźców i wieści o najeździe całkowicie pozbawiły go odwagi. Przed ucieczką powstrzymywała go jedynie myśl, że kimkolwiek są najeźdźcy, z pewnością będą potrzebowali garnków. Nie był ważną osobą i nigdy nie pragnął nią zostać. Ta anonimowość będzie dla niego osłoną.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Dlatego właśnie gdy zobaczył na swym progu przebranego króla, zaniemówił z przerażenia. Zastygł w bezruchu, gapiąc się na monarchę z rozdziawionymi ustami.
– Chyba powinieneś nas zaprosić do środka – odezwał się Ammon, odpychając na bok garncarza. Za królem szedł jakiś staruszek, trzymający w ramionach śpiące dziecko.
– Cz… czego ode mnie żądasz… panie? – zapytał Sadau. Król wszedł do brudnej izby i usiadł na wiklinowym krześle.
– Schronienia na noc. Czegoś do jedzenia dla mnie i dla mojego przyjaciela. Aha… i jeszcze mleka dla dziecka.
Zszokowany Sadau stał jak sparaliżowany. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Bez względu na to, kim byli nieprzyjaciele, będą poszukiwać króla. Przeszukają wszystkie domy. I zapewne zabiją tego, kto będzie ukrywał Ammona. To było jak koszmar.
– Jak… jak udało ci się mnie znaleźć? – zapytał.
– Zapukałem do drzwi jednego z twoich sąsiadów.
– Moi sąsiedzi wiedzą że tu jesteś?
– Nie sądzę, żeby mnie rozpoznali. Biedacy rzadko mają okazję oglądać mnie z bliska. A teraz pokaż, że jesteś dobrym gospodarzem, człowieku. Znajdź nam coś do jedzenia.
– Nie możesz tu zostać, wasza wysokość. Będą cię szukać.
– W rzeczy samej. Ale naprawdę nie przypuszczam, żeby spodziewali się znaleźć mnie w nędznej chacie. – Ammon wstał z krzesła i podszedł do garncarza, kładąc szczupłe dłonie na jego barkach. – Jesteś wielkim szczęściarzem, Sadau. Wrzuciłeś głowę mojego brata do Luanu i nie przypłaciłeś tego życiem. A teraz masz okazję zasłużyć na wdzięczność króla. Gdy już uda mi się uciec i zbiorę swą armię, przepędzę stąd najeźdźców i odzyskam królestwo. Wtedy nie minie cię hojna nagroda.
– Nie chcę nagrody. Chcę żyć!
– To szlachetny cel, garncarzu. Ale wszystko po kolei. W tej chwili najważniejsza jest żywność. Przynieś nam coś do jedzenia.
Sadau podreptał do małej kuchni. Wrócił ze świeżo upieczonym bochnem chleba oraz talerzem rodzynków.
– Nie mam mleka dla dziecka – oznajmił.
– To pożycz trochę od sąsiadów. Ale śpiesz się, bo po mieście krążą bestie.
Oszołomiony Sadau otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Słońce już zachodziło. Wokół panowała cisza i miał ochotę uciec, ukryć się w jakimś mrocznym miejscu, położyć się, zamknąć oczy i modlić się o to, by po przebudzeniu okazało się, że wszystko to było jedynie zrodzonym z gorączki majakiem. Nagle usłyszał w oddali krzyki oraz przerażające wycie. Popędził do domu swego kuzyna Orisa. W chatce panowała ciemność. Okiennice były zamknięte. Garncarz zapukał do drzwi.
– To ja, Sadau – zawołał.
Wewnątrz nie zapalono lamp. Orisa nie było w domu, a jego żona, Rula, siedziała po ciemku. Dwoje małych dzieci przycupnęło obok niej, a niemowlę trzymała na kolanach.
– Czy wszyscy zginiemy? – zapytała załamującym się głosem. Szara, zastraszona kobiecina o przygarbionych plecach była nieustannie zmęczona. Nic w tym dziwnego, przecież musiała żyć z Orisem. Flisak był hałaśliwym mężczyzną który traktował przyjaciół jak rodzinę, a rodzinę jak służbę. Rulę znużyła jego ciągła niewierność i nieustanne kłamstwa.
– Nie, nie zginiemy – zapewnił Sadau. – Gdzie Oris?
– Nie wrócił do domu. Wyszedł rano do pracy. Co teraz pocznę, Sadau? Co się stanie z moimi dziećmi, jeśli on nie żyje?
Wzruszyły go jej obawy. Zapomniał o własnym strachu i o tym, że jej nie lubi.
– Chodź do mnie – zaproponował. – Razem zaczekamy na Orisa. Jestem pewien, że nie zginął.
Pewnie ukrywa się u jakiejś kurwy, pomyślał. Ruszył z powrotem do siebie, niosąc jedno dziecko i prowadząc drugie za rączkę. Rula sprawiała teraz wrażenie odrobinę mniej przerażonej, ale dzieci zachowywały się bardzo cicho.
Gdy weszli do chaty, Rula zesztywniała.
– Są tu twoi przyjaciele – powiedziała. – Może powinnam zaczekać u siebie.
– Nie bój się – uspokoił ją Sadau. – To moi klienci.
Zamknął drzwi i postawił na klepisku dziewczynkę, którą niósł. Usiadła i zaczęła płakać. Ammon podszedł bliżej i ukląkł obok niej.
– Nie płacz, malutka – powiedział. – To tylko taka zabawa. Powiedz, jak masz na imię?
– Saris – odparła. – Mój tata to właściciel rzeki.
– Cóż za zbieg okoliczności – zdziwił się Ammon. – Mój tata też był właścicielem rzeki.
W małej izdebce zrobiło się teraz ciasno. Przyniesiony przez Anwara chłopiec znowu zaczął płakać.
– Jest głodny – stwierdził Ammon, zerkając na Rulę. – Dasz radę go nakarmić?
Skinęła głową, podała własne, śpiące dziecko Sadau, podeszła do chłopca, posadziła go na kolanach i rozpięła suknię, odsłaniając wielką pierś. Chłopak natychmiast zaczął chciwie ssać.
Godzina minęła w ciszy. Potem ktoś zapukał do drzwi. Sadau omal nie zemdlał z wrażenia.
– Kto tam? – zawołał.
– Oris. Czy Rula jest z tobą?
Garncarz otworzył drzwi i do środka wszedł młody, mocno zbudowany mężczyzna. Rula podbiegła do męża i uściskała go.
– Tak się bałam – powiedziała.
– Ja też – wyznał. – W mieście jest strasznie. Wszędzie pełno trupów. Teraz już się uspokoiło. Mówią, że król nie żyje, a wszyscy szlachetnie urodzeni uciekli albo zginęli. Kiedy zaczął się atak, myślałem, że to Awatarowie. Ale to jacyś inni ludzie. Mają czerwone skóry. Pałac leży w gruzach.
Ammon podszedł do mężczyzny.
– Mówisz, że zabili króla?
Oris popatrzył nań podejrzliwie.