Выбрать главу

– Nie bój się, koniom nic złego się nie stanie. Chodź! Owinę cię w swoją pelerynę, żeby cię nie zobaczyli. Pospiesz się, akurat teraz w pobliżu nie ma nikogo.

– Zauważą mnie, jak będę się wyczołgiwał.

– Mgła jest dostatecznie gęsta. Prędko!

Villemann nie wahał się już ani chwili. Błyskawicznie wydostał się z ziemianki. Poczuł ramię Hraundrangi – Móriego, owijające go połami szerokiego płaszcza, bliskość dziwnego, pozbawionego substancji ciała. Ramię zmusiło go, by schował głowę pod opończę.

Ruszyli przez równinę. Z mgły wyłonili się nagle zdyszani, zniecierpliwieni rycerze.

Jeden z nich stanął jak wryty.

– Spójrz – szepnął ochryple, wskazując na ziemię. Nosił ciemnofioletowy płaszcz przybrany złotem.

Drugi złapał towarzysza za ramię.

– Para butów, które same idą? – mruknął pozieleniały na twarzy. Jego płaszcz był kobaltowoniebieski ze złotymi brzegami.

Villemann poczuł, że jakaś siła podnosi go w górę, i dzięki temu opończa dziadka zasłoniła buty. Sam także pomógł, podkurczając nogi. W taki oto sposób, zawieszony w powietrzu między niebem a ziemią, dźwigany przez niewidzialną postać, posuwał się naprzód.

Trzej rycerze zebrali się za ich plecami we mgle. Do Villemanna docierały podniecone, mówiące po włosku głosy. Nikt nie potrafi mówić tak dużo, tak głośno i tak prędko jak wzburzeni Włosi.

Przypomniał sobie dwie twarze, które spostrzegł ponad jaśniejącymi znakami Słońca. Twarde, okrutne oblicza, bez odrobiny litości. Ponadto w oczach jednego z mężczyzn dawało się wyczytać jakąś nieprawdopodobną wprost przebiegłość. Nie zdawał sobie sprawy, że patrzy na Serpente, ale bezwiednie nasunęło mu się skojarzenie z wężem.

– A teraz ich konie – szepnął Hraundrangi – Móri. – Są, wszystkie trzy. Stój spokojnie, Villemannie, muszę mieć swobodne ręce.

Chłopiec usłyszał, jak dziad odmawia długie, zawiłe zaklęcia, z jakiegoś powodu sprawiające wrażenie prastarych.

– Co robisz? – spytał korzystając z chwili, kiedy głos dziadka na chwilę umilkł.

– Zaklinam konie, aby żaden z nich nie zechciał nosić na swym grzbiecie żadnego z tych trzech niegodziwców. Zaklinam też, aby żadnego z wierzchowców nie dosięgła ich zemsta.

Villemann ledwie słyszalnie odetchnął z ulgą.

– Wspaniale, dziadku! Czy mógłbyś w podobny sposób zaczarować pozostałe cztery konie?

– Niestety, stąd nie potrafię do nich dotrzeć, są już zbyt daleko. Ale uczyniłbym to z przyjemnością.

Hraundrangi – Móri wypowiedział jeszcze kilka słów i wszystkie trzy koniki ruszyły w tę samą stronę, w którą pojechali Dolg, Tiril i Móri.

– Skierowałem je tak, aby ominęły tamtych czterech rycerzy, znajdujących się teraz między nami a twoimi rodzicami, Villemannie – poinformował chłopaka Hraundrangi – Móri.

– Doskonale!

Wciąż utrzymywała się gęsta mgła.

– Co to za odgłosy? – zawołał nagle jeden z mężczyzn. – Stukot kopyt? Konie, nasze konie!

– Łapać je!

– Gdzie one są?

Wszyscy trzej przebiegli obok Villemanna i jego opiekuna, wcale ich nie widząc. Villemann i Hraundrangi – Móri musieli wręcz uskoczyć, aby rozwścieczeni bracia zakonni na nich nie wpadli.

– A teraz twój wierzchowiec – powiedział Hraundrangi – Móri.

– Zostawiłem go daleko! – zafrasował się Villemann.

– Nie martw się, gwizdnę na niego tak wysokim tonem, że ci nędznicy nic nie usłyszą.

Do uszu Villemanna gwizd także nie dotarł, ale koń wyłonił się z mgły! Chłopak przywitał go z radością.

– Czy pozwolisz, że usiądę za tobą? – ze śmiechem zapytał Hraundrangi – Móri.

Villemann wahał się zaledwie przez ułamek chwili.

– Oczywiście!

– Postaramy się ominąć tamtych czterech, abyśmy mogli uprzedzić naszych przyjaciół.

– Dobrze – zgodził się Villemann.

Wraz ze swym niewidzialnym dziadkiem dosiadł konia i wzorowym tyltem pomknęli drogą na południe.

Za plecami słyszeli wściekłe wrzaski zakonnych braci. Nie mogli odnaleźć swoich wierzchowców, po omacku błądzili we mgle, zesłanej przez panie wody i powietrza, i w poczuciu bezsiły przysłuchiwali się tętentowi jeszcze jednego konia, który coraz bardziej się od nich oddalał.

Villemann jednak nie był spokojny.

Trzej rycerze wprawdzie chwilowo zostali wyeliminowani z gry, ale z pewnością przystąpią do ataku, choćby miało im to zabrać dużo czasu.

Pozostali jednak jeszcze czterej inni, którzy szalonym pędem gnali za niczego nieświadomymi Dolgiem i rodzicami.

Villemann popędził wiernego konika.

Rozdział 6

Móri, Tiril i Dolg uznali, że prześladowcy już im nie grożą, i natychmiast się zatrzymali, żeby zaczekać na Villemanna.

– Czy nie mieliśmy się spotkać przy Wielkim Gejzerze? – zastanawiał się Dolg.

– Najpóźniej przy Wielkim Gejzerze – poprawił go Móri. – A do Gejzeru jeszcze daleko.

Dolg kiwnął głową.

– Wobec tego zaczekamy tutaj. Masz rację, konie powinny wypocząć. Ale bardzo chciałbym wrócić, żeby pomóc Villemannowi.

– Ja także – smętnym głosem zawtórowała mu Tiril.

– I ja – przyznał Móri. – Musimy zaufać duchom. Villemann okazał bohaterstwo i nie możemy mu tego odbierać.

Pokiwali głowami, znali wszak kompleks młodszego brata, z którym Villemann nie bardzo umiał sobie poradzić. Teraz natomiast stał przed szansą wykazania się odwagą.

– Usiądźmy tu na zboczu – zaproponował Móri. – Będziemy mieć stąd widok na drogę i sami trochę odpoczniemy.

Tiril rozdzieliła prowiant. Jedząc podziwiali piękno przyrody, co chwila jednak zerkali w stronę Hveravellir. Zajechali wprawdzie na tyle daleko, że nie widzieli tamtych okolic, ale gęste chmury mgły na północy wskazywały, gdzie szukać Hveravellir.

– Nie możemy się go jeszcze spodziewać – oświadczył Móri dość niepewnym głosem. – Powinien długo ukrywać się w ziemiance, żeby się ich pozbyć.

– Oczywiście – odparł Dolg niewyraźnie.

Siedzieli zamyśleni, obserwując, jak Hofsjokuli z wolna kryje się w chmurach.

Matka jest zmęczona, pomyślał Dolg. Nie chce tego pokazać, ale widać, że uciążliwa jest dla niej ta podróż.

Kochana mama, zawsze była dla nas opoką, zawsze na miejscu, gotowa wspierać nas, szaleńców. Jakaż rodzina jej się trafiła! Ale mówiła kiedyś, że nie zamieniłaby się z nikim na świecie. Wie, że mogłaby wydać Taran za mąż za kogoś z najwyższych sfer, ale wybór pozostawia mojej siostrze. Mam nadzieję, że Taran nie zawiedzie pokładanego w niej zaufania i nie przyprowadzi do domu jakiegoś szarlatana czy złoczyńcy w charakterze narzeczonego. Villemannowi pozwalano wprowadzać w czyn najdziksze pomysły i wykonywać szalone eksperymenty, oczywiście w pewnych ściśle wyznaczonych granicach, lecz bez upominania i ciągłego grożenia palcem. A ja… Muszę być źródłem jej wiecznego smutku i niepokoju.

Najwspanialsze jednak jest to wzajemne zaufanie ojca i matki, ich oddanie, lojalność i troska. I poczucie humoru.

Nie chciałbym, żeby mama tak się męczyła. Boi się, jak wytrzyma dalszą część tej wyprawy. Akurat teraz najbardziej oczywiście lęka się o Villemanna, ale brakuje jej śmiałości, która zawsze ją cechowała.

A mimo to postanowiła za wszelką cenę jechać na Islandię.

Może nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ta wyprawa może okazać się męcząca.

Jej uśmiech nie jest radosny, nie płynie z głębi duszy. Stara się nas rozweselić i dodać nam otuchy.

A przecież sama tego najbardziej potrzebuje!