– Czy nie powinniśmy jednak wrócić? – ostrożnie spytała Tiril. – Już teraz?
– Oczywiście – jednogłośnie odpowiedzieli mężczyźni i natychmiast wstali.
Wspaniale, że podjęli jakąś decyzję.
Ale Móri powstrzymał Dolga.
– Nie… ty nie pojedziesz. Wyruszysz dalej w stronę Wielkiego Gejzeru, nie możemy narażać cię na dodatkowe niebezpieczeństwo. Tiril i ja sami sobie poradzimy.
Gwałtowne protesty Dolga w niczym nie pomogły, chociaż próbował się opierać. To on miał na Islandii wypełnić zadanie, pozostali tylko mu towarzyszyli.
– Potrzebne mi twoje wsparcie, ojcze.
– Do Gjäin i tak masz jechać sam – odparł Móri.
– Skąd wiesz?
– Wczoraj wieczorem powiedział mi o tym Nauczyciel. Jedź teraz dalej. Możesz na nas zaczekać w okolicy Gejzeru, byle niezbyt długo. Jeśli nie przybędziemy za… powiedzmy, za dwa dni, wyruszysz sam do Gjäin.
– Dręczony niepokojem o wasz los?
– Nauczyciel tak sobie życzył.
– Skąd będę wiedział, gdzie szukać Gjäin?
– Od Gejzeru w Haukadalur do Gjäin w Thjorsardalur nie jest strasznie daleko. Zapytasz ludzi w pobliżu Gejzeru. Wskażą ci drogę.
Dolgowi z oczu sypały się iskry, lecz rodzice pozostali niewzruszeni.
– Zabierzemy Nera – stwierdziła Tiril. – Może nam się przydać w walce z niecnymi rycerzami.
Dolg tylko kiwnął w milczeniu głową, przygnębiony. Kąciki ust opadły mu w dół. Dotknął dłonią skórzanej sakiewki z olbrzymią szafirową kulą. Akurat w tej chwili szczerze jej nienawidził. Jego najbliżsi narażali się na wielkie niebezpieczeństwo, a on nie mógł im pomóc tylko ze względu na ten niemądry kamień.
Jakiś głos rozbrzmiewający w jego głowie ostrzegł, że nie wolno mu narażać kamienia na nienawiść ani też nazywać go niemądrym. Dolg wiedział, że to Cień zaprotestował.
Dolg przeszedł na drugą stronę drogi, by wodą ze strumienia napełnić skórzany bukłak. Nie znał Kjólur, nie wiedział, czy to obszar suchej, niemal pozbawionej wszelkiej roślinności kamiennej pustyni jak Sprengisandur. I jemu, i koniowi być może przydadzą się później zapasy wody.
Strumień spływał w ciągnącą się wzdłuż drogi głęboką dolinę. Dolg z miejsca, w którym stał, nie widział jej dna, zorientował się jedynie, że zbocze najpewniej niemal pionowo opada w dół.
Przykucnął, żeby nabrać do worka przejrzystej wody z lodowca. Podziwiał taniec lśniących kropli na kamieniach, kiedy usłyszał dochodzący z oddali okrzyk.
Wstał.
– To Villemann! – zawołał z radością.
Rodzice, już gotowi do odjazdu, niepomiernie się uradowali.
A więc wszystko skończyło się szczęśliwie. Znów nikogo nie brakuje.
Villemann jednak sprawiał wrażenie niezwykle wzburzonego. Pędził konno, krzycząc i wymachując rękami.
Wreszcie usłyszeli słowa:
– Uważajcie! Uważajcie!
Kątem oka dostrzegli jakiś ruch, Dolg krzyknął zdumiony.
W dół zbocza, tuż za plecami rodziców, podążało czterech jeźdźców w kolorowych aksamitnych szatach.
Dwaj wyminęli Tiril i Móriego, odcinając Dolgowi drogę do nich. Dwaj pozostali zaatakowali rodziców.
Dolg usłyszał wściekłe ujadanie Nera, ale przede wszystkim musiał myśleć o sobie.
Cofnął się w stronę doliny, gorączkowo myśląc, co powinien zrobić. Obaj mężczyźni – jeden wyglądał na szlachcica (był to Falco), drugi zaś przypominał szlachetnego drapieżnika (Lupo) – mieli w oczach mord. Nikogo nie zamierzali wypuścić z rąk żywego.
A już z całą pewnością nie teraz, kiedy zorientowali się, kto przed nimi stoi. Oto ten z synów, którego przez cały czas pragnęli schwytać, ten o przerażająco pięknej, lecz nieludzkiej twarzy, ten, który przechowywał niebieski szafir. Drugi z młodzieńców, ścigany przez nich na równinie, nie miał właściwie znaczenia.
Ale to właśnie on spieszył konno na ratunek rodzicom! Jak to możliwe? W jaki sposób zdołał się wymknąć z pułapki Sciacalla, Serpente i Tiburona? I co się stało z nimi?
Dolg na twarzach obu rycerzy wyczytał zaskoczenie.
Obaj, Falco i Lupo, dosiadali koni. W dłoniach trzymali podniesione miecze, gotowe do zadania ciosu. Jeden, ten w ciemnozielonym płaszczu zdobionym złotem, wyraźnie się szykował do ataku na Dolga.
Dolg zdawał sobie sprawę, że obaj napastnicy noszą znak Słońca, a on jest nie uzbrojony.
Miał jednak znak Słońca potężniejszy od ich talizmanów.
Rycerze chcieli zdobyć szafir, a on nie mógł dopuścić, by kula dostała się w ich ręce!
Posiadłszy niezwykły kamień Zakon Świętego Słońca stałby się śmiertelnie niebezpieczny, a jego potęga nie miałaby granic.
Przez mgnienie oka Dolg zobaczył, że Villemann dołączył do Tiril i Móriego, ujrzał, jak Nero zatapia zęby w nodze jednego z jeźdźców i ściąga go z grzbietu wierzchowca. Móriego, który za wszelką cenę starał się osłonić Tiril, drugi jeździec zaskoczył od tyłu.
Więcej Dolg zobaczyć nie zdążył, bo przeciwnicy popchnęli go na krawędź urwiska, a miecz błysnął nad jego głową.
Nie miał czasu na nic, na żadne zaklęcia, żadne czarnoksięskie rytuały, nawet na to, by wezwać na pomoc duchy. Musiał zaufać swemu znakowi Słońca, szafirowi i magicznej sile, jaką obdarzał go przez lata.
I ochronie, której przy chrzcie udzieliły mu duchy.
Z ciężkim workiem z wodą, wciąż przewieszonym przez ramię, Dolg rzucił się tyłem z urwiska.
W tym upatrywał swój jedyny ratunek, chociaż wiedział, że szansę na przeżycie ma niezwykle małą.
Spadał bardzo długo. Bukłak, myślał, na zmianę tocząc się i odbijając od porośniętych mchem zboczy. Ściąga mnie w dół, jednocześnie dając mi ochronę. Zbocze nie wszędzie porastała trawa czy mech, gdzieniegdzie wyłaniała się goła chropowata lawa, która boleśnie go raniła. Uparcie jednak trzymał worek z wodą przed sobą, by osłaniać siebie i szafir.
W końcu nastąpiło to, czego najbardziej się obawiał: upadek z dużej wysokości. Przez moment dostrzegł dno doliny, niebezpiecznie bliskie, porośnięte brzozami, dołem płynęła rzeka. Stromizna nie była jednak tak wysoka, jak przypuszczał.
Leciał ku gałęziom drzew, poczuł ból, przekraczający granicę tego, co da się wytrzymać, i stracił przytomność. Ciało miał wolne od ran jedynie w tym miejscu, gdzie osłaniał je bukłak.
Przez cały jednak straszny, długi czas spadania nie zdążył zatrwożyć się o własne życie. Myślał głównie o tych, którzy pozostali na górze. W jaki sposób ta trójka wraz z Nerem zdoła poradzić sobie z żądnymi krwi braćmi zakonnymi? Czy Móri zdąży wezwać na pomoc duchy?
Najstraszniejsze koszmary Tiril znów stały się rzeczywistością. Zakon Świętego Słońca zaatakował po raz kolejny.
Tiril nie zauważyła upadku Dolga, całą swą uwagę bowiem skierowała na mężczyznę, który napadł na Móriego. Villemann i Nero zajęci byli drugim z rycerzy, nie mogli więc pospieszyć Móriemu z pomocą.
Długie miesiące upokorzeń na należącym do Zakonu zamku w Pirenejach stanęły Tiril przed oczami jak żywe. Nienawiść, jaką odczuwała na widok tych, którzy, jak wtedy sądziła, zabili Móriego i Erlinga.
Wszystko to powróciło teraz ze wzmożoną siłą. Tiril nie krzyczała, tylko przeciągle zawodziła, kiedy opętana szaleńczym gniewem rzuciła się na atakującego. Był to Ghiottone, Rosomak, który swoim zwyczajem uciekł się do podstępu, od tyłu podkradając się do swej ofiary. Tiril widziała tylko jego plecy w czarnej opończy przybranej zdobieniami w kolorze miedzi.
Tiril nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, wszystkie myśli uleciały z jej głowy. Powodowały nią wyłącznie nienawiść i lęk o rodzinę, szczególnie o znajdującego się w bardzo trudnym położeniu Móriego. Zdołał się wprawdzie odwrócić i próbował odepchnąć Ghiottone, ale ten mocno go trzymał i nie wypuścił z uścisku, nawet kiedy Móri upadł na ziemię.