Głos… Spostrzegła, że wargi mężczyzny się poruszają, ale wydobywające się spomiędzy nich słowa były niewyraźne. Upłynęła chwila, zanim dotarły do jej świadomości:
“W brzozowym lasku leży ranny mężczyzna. Za oborą dla owiec, pod urwiskiem”.
“To daleko”, odpowiedziała w myślach.
“Zdążysz dojść jeszcze dziś wieczorem. On może liczyć tylko na ciebie”.
Twarz zniknęła. Gdzieś w domu rozległ się hałas, pies poderwał się z ujadaniem. Halla się obudziła.
Nie mogła spać długo, bo słońce stało dokładnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy się kładła.
Sen wciąż wydawał jej się rzeczywisty.
Muszę go zapamiętać, postanowiła zaniepokojona. Nie mogę zapomnieć…
Co też ten człowiek, czy raczej ta istota, powiedziała? Kto pojawił się we śnie?
Gdyby nie był tak mocnej budowy, podejrzewałaby, że to elf. One jednak zwykle przedstawiały się jako bardziej ulotne.
Ech, to tylko sen!
Nie.
“Pod urwiskiem leży ranny mężczyzna”. Czy tak mówił? A raczej: “W brzozowym lasku”.
Właściwie to jedno i to samo.
We śnie zaprotestowała przeciw tak dalekiej wyprawie i teraz w myślach także się oburzyła.
Usiadła jednak, spuściła nogi na chłodną podłogę.
Ranny mężczyzna?
Przekleństwo, nie mogła tego tak zostawić. Niemądrze, przecież to tylko sen, ale poruszył jej sumienie. Narzucił obowiązek.
Nie umiała się od niego wykręcić.
– Musimy iść, Teitur – westchnęła, zwracając się do psa, i zaczęła się ubierać.
Teitur, czyli Wesołek, w pełni zasługiwał na takie imię, nieduży, ruchliwy, o brunatnej sierści, gotów za swą panią skoczyć w wodę i ogień, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Samotna Halla bardzo sobie ceniła jego towarzystwo.
Gdy wyszli na dwór w letni wieczór, słońce wciąż jasno świeciło. W blasku jego promieni Hofsjökull lśnił mnogością barw. Miejsce to zostało starannie wybrane, słońce docierało tu prawie zawsze, tylko wysoka góra za domem czasami sprawiała ponure wrażenie, lecz poza tym położenie zagrody było wprost idealne.
Halla zadrżała. Nie przywykła wychodzić z domu o tak późnej porze. Inni ludzie uznaliby, że jest jeszcze dość wcześnie, ale ona mieszkała całkiem sama w zagrodzie, którą zbudował jej mąż Runar. Runar był taki uparty, nie chciał, by ojciec nim komenderował, dlatego postanowił się przenieść do tej odległej doliny na pustkowiu.
Samotne zagrody nie były na Islandii niczym niezwykłym. Osiedlano się tam, gdzie owce i inne zwierzęta domowe znajdowały pastwiska. Przy tak wielkich przestrzeniach, którymi zawiadywali pojedynczy ludzie, sąsiedzkie spory należały do rzadkości.
Runar zmarł przed dwoma laty i od tej pory Halla próbowała radzić sobie sama, nie miała bowiem dokąd się przenieść.
Samotność jednak czasami bardzo jej doskwierała. Ciążyła odpowiedzialność, strach przed ostrymi zimami i tęsknota za tym, którego utraciła.
Poza tym nie miała na co narzekać. Wygodny dom, wody pod dostatkiem, dobre pastwiska.
– Weźmiemy konia – oświadczyła psu, bo zawsze przemawiała do niego jak do człowieka. – Lepiej żebyśmy jak najszybciej uporali się z tymi głupstwami i spokój nie położyli się spać.
Teitur okazywał wielkie zadowolenie z nieoczekiwanej wycieczki. Węsząc biegł przodem przed koniem, jak zwykle robią to psy.
Halla widziała z daleka niewielki fragment brzozowego lasku w odległym krańcu doliny, tam gdzie zakręcała rzeka.
Ranny mężczyzna pod urwiskiem? Widać odezwało się dawne wspomnienie z dzieciństwa i objawiło pod postacią snu. Pewien człowiek z zagrody, z której pochodziła, spadł ze szczytu góry, zabijając się na miejscu. Nie pozwolono jej go oglądać, lecz wypadek i tak wywarł na niej ogromne wrażenie. Z pewnością to właśnie zdarzenie powróciło w pamięci, chociaż nie przypominała sobie, aby wtedy ktokolwiek wypowiedział przy niej akurat te słowa.
“On może liczyć tylko na ciebie”.
To właśnie zdanie zdecydowało, że postanowiła sprawdzić, jak się sprawy mają.
Minęli wielką oborę dla owiec. Zagrodę zostawili daleko za sobą, bliżej teraz było do urwiska.
Kiedy dotarli do niskich, powykręcanych górskich brzóz, Halla zsiadła z konia. Zbocze było tu strome, a las miejscami bardzo gęsty, przywiązała więc konia do drzewa.
– Chodź, Teitur, dalej pójdziemy sami. Zobacz, czy czegoś nie znajdziesz! Szukaj!
Teitur nie przywykł do odnajdywania ludzi, zwykle szukał owiec i tym razem także uznał, że o nie chodzi. Pobiegł między drzewa.
– Nie, powinniśmy iść w górę! – zawołała Halla. – Ku urwisku!
Pies natychmiast zmienił kierunek.
Musieli się wspinać. Halla zatrzymała się na otwartej polanie i popatrzyła na płynącą dołem rzekę. Za jakiś czas jej wody dotrą do przepięknego wodospadu Gullfoss i spadną tęczową kaskadą.
– Ale wy o tym nie wiecie, kropelki – uśmiechając się mruknęła pod nosem. – Co ja tu robię w środku nocy?
Do północy pozostawało jeszcze kilka godzin, ale Halla niezwyczajna była wychodzić o tak późnej porze.
Złościła się na siebie za to, że usłuchała postaci ze snu, i wiedziona koniecznością wypełnienia obowiązku wobec bliźniego wypuściła się tak daleko.
Nagle usłyszała ujadanie Teitura.
Nie było to zwyczajne szczekanie, którym oznajmiał: “Znalazłem owcę”. Brzmiał w nim jakiś ton zaskoczenia, niepewności. Przypominał raczej odgłosy, jakie wydawał z siebie, kiedy nocą coś mu się przywidziało.
– Już idę, Teitur! – krzyknęła. – Zostań na miejscu!
Ale pies nie mógł dłużej czekać, musiał ją sprowadzić. Ruszyła za nim, pokonując ostatni odcinek pod górę, aż wreszcie znalazła się bezpośrednio pod urwiskiem.
Teitur pomknął dalej wzdłuż zbocza, poszła za nim.
I wtedy go zobaczyła.
– Dobry Boże – szepnęła. – Co mam zrobić?
Ledwie śmiała podejść, przekonana, że ten człowiek nie żyje, tak strasznie był pokrwawiony i poobijany. Obok leżał pęknięty skórzany worek, woda wyciekła z niego już dawno.
On nie może żyć, pomyślała. Stąpała niemal śmiesznie niepewnie.
Widziała, że to dorosły mężczyzna. Leżał na boku, Halla uklękła przy nim, poruszała się tak wolno, jakby chciała się wycofać. Nie potrzebowała już więcej zmarłych.
Delikatnie obróciła go na plecy.
Dech zaparło jej w piersiach, jęknęła cicho w uniesieniu.
Nigdy nie widziała kogoś tak nieziemsko pięknego, tak w pewnym sensie obcego. Kruczoczarne włosy, pełne teraz ziemi i mchu, falami okalały twarz o cerze barwy kości słoniowej. Widać było, że to twarz o idealnych rysach, chociaż teraz pokrywała je zakrzepła krew. Doskonała w kształcie dłoń bezwładnie leżała na trawie.
Człowiek ten okazał się jednak zaledwie młodzieńcem, liczącym, jak przypuszczała, około dwudziestu lat, a już na pewno nie więcej niż dwadzieścia pięć.
Och, nie, on nie może nie żyć. Tak boska uroda nie może się zmarnować.
Również Halla dostrzegła osobliwą eteryczność leżącej przy niej postaci. Jakby wywodził się z ludu elfów, pomyślała już po raz drugi tego wieczoru. Jednak człowiek, którego ujrzała we śnie, sprawiał wrażenie o wiele potężniejszego niż ten chłopak, mimo że i on miał szerokie ramiona i męskie rysy.
A jednak ta niesamowita delikatność…
Przyłożyła dłoń do piersi rannego i gdy wyczuła oddech, głęboko westchnęła z ulgą.
– Cóż, mój piękny przyjacielu – szepnęła. – Teraz wszystko zależy ode mnie.
Teitur obwąchiwał twarz chłopaka.
– Przestań – cicho poleciła psu. – Musimy go przenieść do domu, dopiero tam będę mogła opatrzyć mu rany. Ale jak mam sobie z tym poradzić? Nie przyprowadzę konia tu na górę, zresztą to by w niczym nie pomogło, bo i tak nie wsadziłabym rannego na koński grzbiet. Nie zdążę też wrócić do zagrody po sanie, których zresztą nie mam, bo zeszłaby mi na tym cala noc. Muszę go ciągnąć, Teitur, a nie mam do tego serca. Przecież on jest ranny.