Выбрать главу

Villemann, teraz bardzo poważny, skinął głową.

– Myślę, że masz rację.

– Ja także to wyczułem – cicho powiedział do Dolga Móri. – Chcą żebyś tam poszedł.

“Chcą?” Kto taki? Jacy oni czy one?

Ale Dolg tylko przytaknął ojcu.

Doszedłszy na szczyt wzniesienia mieli pewność, że są we właściwym miejscu. Wiatr jakby wstrzymał oddech.

Konie, które zostawili u wejścia do labiryntu wietrzejących skał, parsknęły krótko i ucichły. Nero od łba do ogona nastroszył ciemną sierść i stał znieruchomiały, obserwując wszystko uważnie okrągłymi jak talarki ślepiami.

Ludzie ledwie śmieli oddychać. Nigdy jeszcze nie doświadczyli podobnego nastroju. Ktoś czekał… czekał…

Dolg, niezwykle spięty, pobielał na twarzy.

– Spróbuj ty, Villemannie!

Młodszy brat, dziewiętnastolatek, popatrzył na niego z wdzięcznością. Villemann wyrósł na wspaniałego człowieka, pomyślał wzruszony Dolg. Tylko on sam o tym nie wie. Czuje się rodzinnym błaznem, zwłaszcza przy nas, ojcu i mnie, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami. A przecież Villemann i Taran mają tyle innych dobrych cech, radość życiu, głód wiedzy, energię i wytrwałość. I oboje są tak bardzo urodziwi! Villemann jedyny w rodzinie ma jasne włosy, przynajmniej czasami, bo często wydaje się, że błyszczą w nich wszystkie kolory tęczy. Kiedy był dzieckiem, słynął z tego, że włosy sterczały mu na wszystkie strony, podkreślając jeszcze żywiołowość bijącą z oczu. Teraz wiją się z większym dostojeństwem, ale trudno nazwać chłopaka dorosłym i poważnym! Nie przy tych błyszczących niebieskich oczach, które odziedziczył po matce, wesoło zadartym nosie i ustach, zawsze gotowych do śmiechu. Tak bardzo go kocham!

Villemann ułożył dłonie w tubę i zawołał:

– Hljödhaklettar! Dacie nam odpowiedź?

Rzeczywiście tym razem trafili we właściwe miejsce. Od zboczy doliny oderwał się jakby grzmot:

– Odpowiedź.

Villemann bez słowa ustąpił miejsca Dolgowi.

Tiril bliska była wstrząsu, kiedy uświadomiła sobie, że to święta chwila! Hljödhaklettar spodziewały się jego przybycia, podobnie jak błędne ogniki na bagnach. Ta zlodowaciała cisza w powietrzu, ciężkie oczekiwanie przyrody…

Od stóp do głowy przeniknęło ją zimno.

Wreszcie przyszła kolej na Dolga. Przez chwilę zbierał się w sobie, wpatrując się w długie cienie rzucane przez skalne kolosy. Potem mocnym głosem krzyknął:

– Zdradźcie, na czym polega moje zadanie. Czy kroczę właściwą drogą?

Wołanie odbiło się od niezliczonych skalnych ścian, w końcu się rozwiało, ale nie odezwało się echem. Słowa, których się spodziewali, “właściwa droga”, nie rozbrzmiały.

Zapadła chwila ciszy. Popatrzyli po sobie zdziwieni, nie mogli pojąć, co się stało.

Wreszcie rozległa się odpowiedź. Zwielokrotniona, grzmiąca, zaświszczała im w uszach, jakby napływała jednocześnie ze wszystkich stron. Bez trudu jednak zdołali rozróżnić słowa:

– Karły i elfy Islandii pozdrawiają cię, Dolgu z rodu naszych czarnoksiężników.

Słuchali oniemiali ze zdumienia. Móri nauczył swoje dzieci islandzkiego na tyle, że obaj chłopcy rozumieli pradawny język:

– Wielu na ciebie czeka, Dolgu. Czekają od tysięcy lat. Przed dziesięcioma laty na Islandii zjawili się nowi. I oni także cię wypatrują,

Dolg skinął głową. Błędne ogniki. Tego się spodziewał.

– Przybyłem! – zawołał. – Wskażcie mi drogę!

Karły wytłumiły odgłos jego wołania, więc i tym razem nie rozległo się echo słów Dolga. W odpowiedzi napłynęły jedynie dwa słowa, za to wyrzucone przez tysiące głosów. Zrazu grzmiące, stopniowo słabły, by wreszcie po dość długim czasie ucichnąć.

– DO GJÄIN, DO GJÄIN, GJÄIN, GJÄIN… ÄIN… IN… INNN…

Zapadła cisza.

Czekali, ale nic więcej się nie wydarzyło. Wcześniej mieli wrażenie, jakby otaczały ich tysiące dusz, a teraz nagle poczuli się straszliwie samotni i opuszczeni.

Dolg popatrzył na Móriego.

– Gjäin? – powtórzył cicho. – Co to takiego? I gdzie? Co mamy tam począć?

– Wiem, gdzie leży Gjäin – odparł Móri. – Musimy skierować się na południe. Ale tylko one wiedzą, co cię tam spotka.

– Którędy się tam dostaniemy? – przytomnie spytał Villemann. – Przez Sprengisandur?

– Nie! – jęknął Móri. – Nie chcę jechać przez Sprengisandur! Z tym miejscem łączą mi się przykre wspomnienia, nie mogę tam wracać!

– Są pewnie jeszcze inne drogi – spokojnie stwierdził Dolg. – Czy stąd nie dotrzemy najszybciej przez okolicę Askja?

– Czyś ty postradał rozum, chłopcze? – obruszył się Móri. – Jeśli to miejsce, twoim zdaniem przypomina otchłań piekielną, to ciekawe, co powiesz o drodze przez Askja? Musielibyśmy minąć Drekagil, Smoczą Przełęcz. I Herdhubreidh, Odadahraun, czyli Lawę Zbrodni, Trölladyngja i Tungnafell. A i tak ostatni odcinek wiódłby przez Sprengisandur. O, nie, tam właśnie jest prawdziwa droga przez piekło, Dolgu! Konie tego nie wytrzymają, my także nie. Już raczej powinniśmy jechać przez Kjolur, chociaż aby tam się dostać, trzeba będzie odbić dość daleko na zachód.

Pozostali się nie odzywali. Nie znali Islandii tak dobrze jak Móri.

A on westchnął ciężko.

– Wiem, że opóźniam całą wyprawę, ale proszę, wybaczcie mi. Nie mogę znów jechać przez Sprengisandur.

Tiril znała historię, jaka się tam wydarzyła. Już wcześniej opowiadała ją dzieciom, wszyscy więc wiedzieli, że chodzi o ostatnią podróż, jaką Móri odbył ze swoją matką. Przez własną głupotę i bezmyślną brawurę naraził jej życie na niebezpieczeństwo. Po tym, co stało się na Sprengisandur, została osądzona za czary i zgładzona. Wcześniej jednak pomogła Móriemu uciec.

Wszyscy troje zrozumieli, że chociaż sama jazda przez Sprengisandur musiała być straszna, to jednak Móriego od tamtych okolic odstręczała przede wszystkim pamięć o tragicznych losach matki.

Dolg rzekł spokojnie:

– Oczywiście nie pojedziemy przez Sprengisandur, ojcze. Wskaż nam drogę przez Kjölur! Nawet jeśli stracimy kilka dni… to znacznie lepiej poznamy Islandię.

Móri rozjaśnił się.

– To prawda, będziemy jechać przez piękne okolice! W pobliżu jeziora Myvatn, doliną rzeki Oxna. I wiecie, co zobaczymy?

– Nie?

– Hraundrangi – Móri rozbłysnął jak słońce. – Szczyt, od którego pochodzi przydomek mego ojca. Prawdziwie boski widok.

– Doskonale! – uradował się Villemann.

– I ja się cieszę – przyznała Tiril, rozglądając się dokoła. – Ale teraz musimy spróbować znaleźć w tej opuszczonej przez Boga krainie jakieś miejsce na obozowisko.

Rozejrzeli się i zadrżeli. Cienie padające na skalne ściany tworzyły groteskowe wzory.

Villemann mruknął:

– Odejdźmy stąd!

Rozdział 4

Siedmiu rycerzy śmierci nie dotarło nawet do Höfn, kiedy odkryło, że coś jest nie w porządku.

Na południe wiodła tylko jedna droga, doszli więc do wniosku, że dawno już powinni dopędzić tych, których ścigali. W przydrożnej zagrodzie spytali o czterech jeźdźców, wśród nich jedną kobietę, i psa.

Ale nie, wieśniak gotów był przysiąc, że nikt tędy nie przejeżdżał. Owszem, ludzie kręcili się nocami, doglądając owiec, które akurat wtedy wymagały opieki, lecz nikogo nie widzieli.

Nibbio nie raczył nawet podziękować za informacje. Przeklął tylko i chciał wyładować gniew na wieśniaku, ale Falco zdołał go powstrzymać. Nie mieli czasu na wszczynanie awantur.

Tym bardziej nie mieli czasu na powrót do Seydhisfjördhur, by zemścić się na rybaku, który wskazał im niewłaściwą drogę, chociaż niemal wszyscy w grupie sobie tego życzyli. W głębi ducha jednak wiedzieli, że rybak nie jest aż tak winien. Mogli przecież zatrzymać się na rozstajach i rozpytać.