Rycerze bliscy już byli rezygnacji, kiedy przypadkiem usłyszeli rozmowę dwóch wieśniaków w Silfrastadhir. Nibbio, rozumiejący co nieco po islandzku, wyłapał komentarz: “Okropnie wielu obcych ostatnio tędy przejeżdża!”
Zmusił ich, by wytłumaczyli się ze swych słów, i dowiedział się, że niedawno pewna rodzina, której towarzyszył pies, pytała o drogę na Kjólur. Obcy wyjaśniali, że przybyli zza wzgórz, ale musieli przejechać kawałek główną drogą, by dotrzeć do traktu prowadzącego do Kjólur.
Czy było to dawno? dopytywał się Nibbio.
Zaledwie dzień wcześniej.
Rycerze, otrzymawszy dokładne wskazówki, w jaki sposób mogą dostać się do Kjólur, ruszyli w drogę.
– Spójrzcie! – zawołał Serpente. – Jeden się odłączył!
– Spostrzegli nas – doszedł do wniosku Lupo. – To musi być on, syn czarnoksiężnika, ten który ma szafir.
– Bez wątpienia – mruknął Falco. – Wydaje mu się, że nam ujdzie? Tutaj? Na otwartej tundrze?
No cóż, tundry w okolicach Kjólur nie było, ale Falco lubił używać obcych słów.
– Gonimy go? – spytał Sciacallo z lodowatym uśmiechem.
– Oczywiście! Tamci się nie liczą, zajmiemy się nimi później. Ruszamy na wzgórza!
Wszyscy skierowali się na porośnięte trawą pole lawy w pościg za zbiegiem.
Nie zwrócili uwagi na nadciągającą mgłę, tak byli podekscytowani. Rekin, Hiszpan Tiburon, poczuł, jak w ciele budzi się żądza na samą myśl o zabijaniu, podbrzusze przeszył prąd. Ghiottone, Rosomak, nie był do tego stopnia ograniczony. Dla niego liczyło się przede wszystkim przechytrzenie wroga, pojmanie go w jak najbardziej wyrafinowany sposób. Wolałby być teraz sam, nie dzielić się ściganą zwierzyną z sześcioma innymi.
– Patrzcie! – zawołał Sciacallo. – On zeskakuje z konia! Czy można być aż takim durniem?
Zobaczyli, że domniemany Dolg odsyła konia jak najdalej od prześladowców i biegnie w kierunku wzniesienia, nad które nasuwały się obłoki mgły.
– Do stu… – zaczął Falco. – Brać go, prędko!
– Skąd się wzięła ta mgła? – pytał zdenerwowany Nibbio. – Jeszcze przed chwilą widoczność był doskonała!
– Nad horyzontem już się kłębiło – przypomniał Lupo. – Ale że nadciągnie tak szybko… Nigdy bym nie przypuszczał.
Zmusili wierzchowce do przyspieszenia kroku.
– Nie mógł dotrzeć daleko – zawołał Ghiottone.
Właśnie wjechali we mgłę.
– Rozdzielmy się! – krzyknął Falco. – Jeśli któryś go zobaczy, niech zabija, natychmiast, bez wahania. Nie dawajcie mu czasu na nic!
– Nie ma szansy na ucieczkę – z niezachwianą pewnością oświadczył Rekin. – Pokaż no się, szatański pomiocie!
Ale we mgle słychać było jedynie tętent końskich kopyt.
Villemann, ukryty w ziemiance, słyszał prześladowców. Zejście do kryjówki było bardzo ciasne, prawie niewidoczne, po części ukryte pod kamieniem.
Rozmawiają po włosku? No, czemu nie, skądś przecież członkowie strasznego zakonu musieli pochodzić. Rekrutowali się zwykle z różnych krajów, nic więc dziwnego, że nie porozumiewali się w żadnym z języków skandynawskich.
Ale aż tylu z tego samego kraju? Nigdy dotąd o czymś podobnym nie słyszał.
Oddalili się, zapadła cisza. Ale Villemann wietrzył w tym podstęp.
Na plecach czuł wilgoć bijącą od ścian ziemianki. A więc tutaj mieszkał ów człowiek wyjęty spod prawa.
Villemanna ogromnie wzruszył jego los. Ów człowiek został skazany na wygnanie, a dziewczynie, którą pokochał, ojciec nie pozwolił go poślubić. Mimo to jednak ona wyruszyła za ukochanym w góry, udało im się też znaleźć księdza, który ich połączył.
Żyli ścigani, przenosili się z miejsca na miejsce. Kiedy na świat przyszedł ich synek, osiedlili się w tej ziemiance.
W mroźną zimę kobieta zachorowała. Wyjęty spod prawa wśród śnieżnej zamieci wyprawił się do zagrody jej ojca, by prosić o trochę jedzenia dla żony i dla dziecka. Po czterech czy pięciu dniach musiał jednak zawrócić, burza śnieżna i dojmujące zimno nie pozwoliły mu dotrzeć do ludzi.
Powróciwszy do ziemianki i on się rozchorował, a kiedy leżał trawiony gorączką, żona ze strachu o niego i dziecko postradała zmysły. Postanowiła szukać pomocy.
Mężczyzna, odzyskawszy przytomność, wyruszył na poszukiwania. Znalazł ją w pobliżu ziemianki, zamarzniętą.
Gdy tylko zawieja się uspokoiła, zarzucił na plecy worek ze wszystkim, co posiadał, ciało zmarłej żony założył na barki, a dziecko wziął na ręce. Razem z psem zszedł do zagrody teścia, tam zostawił chłopca i poprosił o godny pogrzeb dla kobiety. Sam wyruszył przez pustkowia na nie kończącą się wędrówkę bez celu, mając u boku tylko psa i niosąc swoje rzeczy w węzełku na plecach.
Villemann znów poczuł ściskanie w gardle, a przecież nie miał czasu na wzruszenia. Musiał zachować czujność, otaczali go rycerze wrogiego zakonu!
Usłyszał, że znów się zbliżają.
Niemożliwe, aby mnie nie znaleźli, pomyślał.
W tej samej chwili uświadomił sobie, że nie jest w ziemiance sam.
Ale przecież nikt tu nie wchodził, gotów był przysiąc.
Ciarki przeszły mu po plecach.
Wyjęty spod prawa?
Duchy nie były mu obce, lecz nie bardzo wiedział, jak powinien się odnieść do upiorów. Zwykle chadzały własnymi drogami, nie zajmując się żywymi, lecz takie, które miały wiele na sumieniu, mogły okazać się kłopotliwe.
Ojciec i Dolg potrafili uwolnić nieszczęsne zatracone dusze od ich przepojonego rozpaczą istnienia. Villemann tego nie umiał.
– Spokojnie – rozległ się głęboki głos tuż przy nim. – Wyjęty spod prawa wciąż żyje.
– Co takiego? – szepnął Villemann. – Jeszcze żyje?
– Tak, ale nie tutaj. Prawie się z nim spotkaliście, gdy przejeżdżaliście przez wzgórza północno – wschodniej Islandii. Mieszka w jednej z tamtejszych dolin.
– Kim więc… jesteście wy?
Nikogo nie widział, a więc nie mogła to być żywa istota.
– Jestem twoim dziadkiem, Villemannie – w głosie dał się słyszeć uśmiech.
– Hraundrangi – Móri? Ojej!
Duchy Móriego nigdy nie zaszczyciły Villemanna bezpośrednią rozmową. Teraz szacunek niemal odebrał chłopakowi mowę.
Poczuł także niepomierną ulgę.
– Dziękuję, że przybyliście, dziadku!
– Możesz się zwracać do mnie na ty, jak to jest w zwyczaju na Islandii. Twój postępek był niezwykle ofiarny, chociaż niemądry, dlatego uznaliśmy, że potrzebne ci wsparcie.
– Niemądry?
– Wobec samego siebie. Ale ocaliłeś resztę rodziny, muszę więc przyznać, że jestem ogromnie dumny z mego młodszego wnuka.
– Ojej! – wykrzyknął Villemann.
– Zresztą dumny z ciebie byłem zawsze – ciągnął dziad. – Ale teraz złoczyńcy znów się zbliżają. Bądź cicho, poradzimy sobie z tym.
Ktoś wrzasnął:
– Musimy pojmać także pozostałych! Sciacallo! Serpente! Tiburon! Wy zajmiecie się nim, a reszta wraz ze mną pojedzie po tamtych.
Villemann mocniej przylgnął do ściany. Kroki braci zakonnych dudniły o ziemię nad jego głową.
– Nie zorientowali się, że jesteś w pobliżu – szepnął mu do ucha Hraundrangi – Móri. – Prędzej czy później odkryją tę ziemiankę, dlatego musimy się stąd wydostać.
– Ojej – westchnął jeszcze raz Villemann, widać nie potrafił znaleźć bardziej odpowiednich słów.
– Zostaw to mnie, chłopcze.
– Ale oni noszą znak Słońca. Nie można ich zaatakować!
– Rzeczywiście, można za to zająć się ich końmi.
– Ach, nie, koniom krzywdy wyrządzać nie wolno!
Jak wszyscy w rodzinie Villemann głębokim uczuciem darzył zwierzęta. A miłe, nieduże islandzkie koniki… Wszystkie, które spotkał, traktował jak przyjaciół.