Выбрать главу

– Ale nie możesz przecież sądzić, że badanie świata makro i jego wszystkich jaskółek, mrówek, trzmieli i drzew doprowadzi nas do wykrycia rozumnego życia! – zawołał Ennil. – A może jednak? Jeżeli założymy, że synowie niebios istnieją, to możemy uwzględnić ten fakt w naszym programie.

– To już sprawa Tocsa – odparł Chris. – Do nas należy założenie bazy.

– A baza ma znajdować się, o ile to możliwe, tam gdzie są ślady pobytu synów niebios. Tak przynajmniej określa to instrukcja – zauważył Charles. Sprawiał teraz wrażenie, jak gdyby wsłuchiwał się we własne słowa.

– Patrz, Charles – odezwał się Karl – jest tu pełno zwierząt. Czy nie moglibyśmy nimi uzupełnić naszego jadłospisu?

– W przyszłości będziemy do tego zmuszeni…

– A to… co to jest? – krzyknęła nagle Carol, wskazując na południe.

Odwrócili się gwałtownie. Pomiędzy drzewami coś się ruszało, kierując się w stronę ich obozowiska.

Charles znalazł się jednym susem w helikopterze.

– Ludzie! Startujemy – krzyczał – startujemy!

Karl, ociągając się, postąpił kilka kroków w stronę maszyny, zatrzymał się, potem spojrzał – na Chrisa.

Carol odrzuciła głowę do tyłu na oparcie krzesła i zakryła twarz dłońmi.

Gela zerwała się na równe nogi, przewracając przy tym krzesło, ale nie odchodziła od stołu.

Jedynie Chris siedział nadal na swoim miejscu. Przechylony wpatrywał się w to coś, co zbliżało się z boku, i dłonią nakazywał spokój. Jednocześnie, nie patrząc w stronę helikoptera, wołał przytłumionym głosem.

– Spokój, do cholery!

Z pewnością miał na myśli Ennila, który najpierw z przerażoną miną stał w otwartym włazie helikoptera, a potem uciekł do kabiny.

To, co zbliżało się do nich, było niepojęte, wzbudzało strach, bo było trudne do zdefiniowania. Wydawało się, że pnie dwóch olbrzymich drzew odłączyły się i wyruszyły ciężkim krokiem w stronę helikoptera.

Dziwaczna istota była zielonkawa, czymś osłonięta. Jej górna część ginęła wśród gałęzi i liści drzew oraz krzewów. Owe cylindryczne pnie dołem rozłączały się niczym korzenie pniaka, tylko że te korzenie nie były połączone z ziemią: odrywały się od niej, przesuwały do przodu i z hałasem rozdeptywały poszycie dżungli.

Nagle pień podniósł się do góry, nad północnym krańcem pniaka wyrosła czarna płyta. Nawet Chris uczynił ruch, jakby chciał uchronić się przed ciosem. Coś czarnego, węższego od pniaka, uniosło się nad nimi raz, potem drugi i zniknęło.

Chris i Gela odwrócili się. Obydwa słupy skryły się właśnie wśród łoskotu i trzasków za helikopterem. Zniknęły tak, jak się pojawiły. Jeszcze tylko gałęzie i liście wygięły się, jak gdyby szalał tam straszliwy orkan, mimo iż nie czuło się nawet lekkiego podmuchu wiatru. Trochę liści spadło na dół i wszystko minęło.

– Coś podobnego! – W głosie Karla brzmiał podziw. Nikt nie wiedział, co właściwie Karl miał na myśli.

Charles wyszedł z helikoptera nieco zawstydzony. Mimo to powiedział:

– To niesłychana lekkomyślność nie kryć się, kiedy grozi takie niebezpieczeństwo. Zdążylibyśmy uciec!

– Niebezpieczeństwo, też coś! – odparł niechętnie Chris. – Nie możemy wszędzie widzieć niebezpieczeństw! To… ta istota nie zwróciła na nas najmniejszej uwagi. Rozumiecie? Dla tych olbrzymów w ogóle nie istniejemy.

– Charles ma rację – zaoponowała Gela. – Niebezpieczeństwo zagraża nam właśnie dlatego, że te olbrzymie istoty nie widzą nas. Nie muszą nas wcale atakować. Pomyśl tylko, co by się stało, gdybyśmy byli tam w dole. – Wskazała na krawędź pniaka. – To coś wtłoczyłoby nas po prostu w ziemię, zupełnie nieświadomie.

– A skąd wiesz, czy na przykład przedwczesny start i ustawiczna ucieczka przed czymś nieznanym, nie są jeszcze bardziej niebezpieczne? Nie mówię już nawet o zużyciu się maszyny, ale weźmy na przykład te manewry wymijania dziś po południu. Czy one nie były groźne? A widzisz! Musimy poznać lepiej tutejsze życie. Musimy zbadać jego formy i zgodnie z tym postępować. – Chris chwycił jeden z talerzy i począł go wycierać.

– A gdyby taka czarna płyta opuściła się na nas? – zapytał Ennil.

Chris wzruszył ramionami. Potem, widząc bojaźliwy wzrok Carol, wyjaśnił:

– Powierzchnia jest tu tak nierówna, że każdy mógłby skryć się bezpiecznie w jednym z tych zagłębień. Oczywiście – uśmiechnął się ironicznie – jeżeli chodzi o helikopter, to zostałaby z niego miazga.

Gela spoglądała na Chrisa. On po prostu udaje, pomyślała. Zauważyła, że bardzo zbladł i że jego ręka, w której trzyma nóż, drży. Nie stracił jednak przez to w jej oczach. Nagle wydało jej się, że to wszystko nie jest realne. Poczuła ulgę, jak gdyby zbudziła się z męczącego snu. Gdyby to istniało naprawdę: niebezpieczeństwa, katastrofa “Oceanu I”, śmierć Harolda, to co oni by tu robili? Czy nie powinni raczej wrócić jak najszybciej na swoją spokojną wyspę?

Gela, zbudź się! Nad czym tak dumasz? – zawołał Karl, któremu Gela przeszkadzała w sprzątaniu.

Odsunęła się na bok. Raptem ogarnął ją gniew na ludzi z ministerstwa, którzy zorganizowali wyprawę, na Tocsa, Chrisa… Ale w następnej chwili zadała sobie pytanie: A ty? Dlaczego tu jesteś? Nikt cię do tego nie zmuszał, chcesz kontynuować to, co rozpoczął Harold, chcesz tego dokonać!

Ale przecież Chris, ten hazardzista, odczuwa na pewno to samo. Gdyby chociaż nie miał zawsze racji! Jak postąpiłby Harold? Z podobnej wyprawy on i jego towarzysze nie powrócili.

Harold z pewnością nie ryzykowałby tak bardzo, ale może właśnie to doprowadziło do zguby?

Całkiem nieoczekiwanie Chris zarządził:

– Przesuniemy nasz obóz. – Chwycił parę przedmiotów i zaniósł je do helikoptera. – Poszukamy jakiejś kotliny, która uchroni nas przed niepożądanymi niespodziankami, ale pozostaniemy w obrębie tego płaskowyżu. – Widocznie wolał nie używać określenia “pniak”. Wszyscy zrozumieli też, co miał na myśli, mówiąc o “niepożądanych niespodziankach”.

Obrali kurs na wschód. W odległości pięciuset stóp od skraju płaskowyżu odkryli niemal idealne miejsce. Było to małe wgłębienie, którego dno wyglądało na całkowicie równe. Z góry widać było wyraźnie słoje pniaka.

Helikopter był tym razem również zabezpieczony. Mimo to Chris rozstawił warty, które zajęły posterunki na górnej krawędzi zagłębienia.

Pierwszą wartą objęła Carol. Chris zorganizował to w ten sposób, że nie musiała pełnić służby po zapadnięciu zmroku.

Karl wykorzystał światło dzienne, aby napełnić maszynę paliwem z umocowanych tia zewnątrz kanistrów. Charles zajął się minikartoteką i swoim materiałem filmowym. Spojrzał z roztargnieniem, kiedy Chris, z karabinem przewieszonym przez ramię, powiedział:

– Idę na godzinę na zwiad. Z Gelą.

– Oczywiście – skinął głową Charles. Zgodnie z instrukcją członkowie ekspedycji oddalali się dwójkami, nigdy pojedynczo. Do tej pory tylko Gela pozostała bezczynna.

Gela spojrzała na nich zaskoczona. A zresztą dlaczego nie, pomyślała po chwili, lepsze to niż takie przesiadywanie. Ten obfitujący w wydarzenia dzień dał się jej nieźle we znaki, nie odczuwała więc potrzeby zajęcia się czymś poważniejszym, na przykład przygotowaniem raportu dla “Oceanu II” lub skontrolowaniem oprzyrządowania, co należało właściwie do jej obowiązków. W pewnym sensie była zadowolona, że to właśnie ona ma mu towarzyszyć, a nie Carol albo Karl.

Chris zamienił z Carol kilka słów, określił cel zwiadu i uzgodnił z nią sygnał na wypadek czegoś nieprzewidzianego, po czym razem z Gelą wspięli się po łagodnym stoku kotliny. Wkrótce dotarli do skraju płaskowyżu. Po przekroczeniu rozpadliny spostrzegli, że podłoże jest tu ciemnobrunatne.