Выбрать главу

Obywatelka Simon nic nie odpowiedziała, gdyż piorunujące spojrzenie męża stłumiło odpowiedź na jej ustach. De Batz rzucił ostatnie wejrzenie na śpiące dziecko. Niekoronowany król francuski pogrążony był w ciężkim śnie z niedopowiedzianymi obelgami przeciwko zmarłej matce.

Rozdział VIII. Arcades Ambo

– W ten sposób dochodzimy do swych celów – rzekł twardo H~eron, wracając z towarzyszem do mieszkania.

Pierwszy raz w życiu de Batz był pod wrażeniem tego, co widział i na jego rumianej twarzy odbijały się ślady głębokiego wzburzenia.

– Jesteśmy prawdziwymi szatanami! – wykrztusił.

– Jesteśmy prawymi patriotami – odparł H~eron – gdyż staramy się, by nasienie tyranów wiodło dziś takie życie, jak tysiące dzieci za rządów jego ojca. Co mówię, los jego jest jeszcze stokroć lepszy; ma co jeść i nosi ciepłe ubranie. Niezliczone rzesze niewinnych dzieci, które nie mają na sumieniu zbrodni despotycznego ojca, muszą mrzeć z głodu, podczas gdy on ma wszystkiego pod dostatkiem.

Wyraz twarzy H~erona był tak okrutny, że po raz drugi de Batza przeszył dreszcz. W porównaniu do Bourbonów, których uważał za ciemiężycieli ludu, główny agent nie był niczym innym jak dzikim zwierzęciem, pragnącym zatopić swoje kły w ciele tych, których pięty gniotły niegdyś jego własny kark.

De Batz doszedł do przekonania, że nawet za cenę milionów nie wyrwie z jego szponów syna Ludwika XVI. Żadne przekupstwo tu nie pomoże; jedynie przebiegłość lisia i genialna pomysłowość zdołają pokonać ową zwierzęcą siłę.

H~eron rzucał na niego podejrzliwe spojrzenia.

– Usunę Simona, skoro tylko znajdę lepszego patriotę; nie dowierzam jego żonie. Lepiej obejść się bez niej. Dziś mamy środę, w niedzielę już ich nie będzie. Widziałem, jak przypatrywałeś się tej kobiecie – dodał, uderzając kościstą pięścią o stół z taką siłą, że aż pióro, atrament i papiery podskoczyły z hałasem – i gdybym przypuszczał, że ty…

De Batz sięgnął znów po zwitek papierowych pieniędzy, ukrytych w kieszeni płaszcza.

– Gdybyś się odważył sięgnąć po Kapeta – rzekł H~eron już spokojniej – oddałbym cię w tej chwili w ręce trybunału.

Czynny umysł de Batza pracował pilnie. Miał nadzieję, że uda mu się wyzyskać wizytę u delfina, ale zamiar oddalenia Simona rozczarował go niemało. Żonę szewca można było łatwo przeciągnąć na swoją stronę – teraz wszystkie te nadzieje spełzły na niczym. Choć H~eron szalał i rzucał się jak hiena, de Batz ani na chwilę nie odstąpił od planu, który miał przysporzyć mu miliony.

A co do tego Anglika, zwanego „Szkarłatnym Kwiatem”, to trzeba raz z nim skończyć – on stanowił główną przeszkodę w korzystnym rozwiązaniu spisku. Ponieważ de Batz będzie musiał postępować z wielką ostrożnością wskutek wrogiej postawy H~erona, ten przeklęty „Szkarłatny Kwiat” mógł go łatwo wyprzedzić i pozbawić złotej nagrody. Na samą myśl o tym porywała gaskońskiego rojalistę taka sama wściekłość, jak i głównego agenta komitetu bezpieczeństwa publicznego.

Rozmyślania de Batza przerwały głośne wyrzekania H~erona.

– Jeżeli ten mały szczeniak ucieknie – rzekł – koniec ze mną. Znajdę się na szafocie razem z tymi podłymi arystokratami. Mówisz, że jestem nocnym ptakiem, obywatelu? Zapewniam cię, że nie śpię ani w dzień, ani w nocy z powodu tego smarkacza. Nie dowierzam Simonom.

– Nie dowierzasz im? – zawołał de Batz – nie znajdziesz chyba na świecie gorszych potworów!

– Gorszych potworów! – krzyknął H~eron – oni nie spełniają należycie swego obowiązku. Dążymy do tego, by ów syn tyranów stał się prawdziwym patriotą i republikaninem, aby w razie gdyby wasi konfederaci go odbili, nie mógł już służyć za króla, za tyrana, nie mógł zasiadać w Wersalu, w Luwrze, jeść na złotych talerzach i nosić jedwabi. Widziałeś tego malca? Do swojej pełnoletności zapomni, jak zachowywać się przy stole i nauczy się co wieczór upijać wódką… Chcemy przerobić go na naszą modłę… Ale próżne obawy! Nie odbierzecie go! Raczej uduszę to szczenię własnymi rękami!

Podniósł fajkę do ust i umilkł. De Batz zamyślił się głęboko.

– Mój drogi – rzekł – unosisz się zupełnie niepotrzebnie i odrzucasz zaofiarowane ci pieniądze w zamian za moją wolność działania. Kto ci powiedział, że chcę mieszać się do dziecka?

– Nie przyniosłoby ci to szczęścia – zamruczał H~eron.

– Otóż właśnie… powiedziałeś mi to przed chwilą. Ale czy nie uważasz, że byłoby o wiele rozsądniej, zamiast śledzić tak uporczywie moją niegodną osobę, zwrócić większą uwagę na dużo niebezpieczniejszego spiskowca?

– Na kogo?

– Na Anglika.

– Myślisz o człowieku, którego nazywają „Szkarłatnym Kwiatem”?

– Tak jest. Czyż nie dał się już wam dostatecznie we znaki, obywatelu H~eronie? Zdaje mi się, że Chauvelin mógłby niejedno o nim powiedzieć…

– Dawno powinien być ścięty za swą pomyłkę…

– Uważaj, by nie powiedziano tego samego o tobie, przyjacielu – rzekł z naciskiem de Batz.

– Cóż znowu…

– „Szkarłatny Kwiat” jest obecnie w Paryżu.

– Szatan wcielony. A co ty myślisz? W jakim celu?

Zapadło znów milczenie; po czym de Batz ciągnął dalej dobitnie:

– Aby wyrwać najcenniejszego więźnia z Temple.

– Skąd wiesz o tym? – wrzasnął H~eron.

– Zgadłem.

– W jaki sposób?

– Widziałem w teatrze „National” dziś wieczorem pewnego osobnika…

– No i cóż?

– Który jest członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”.

– Do stu diabłów! A gdzie go szukać?

– Daj mi pokwitowanie na 3500 liwrów, które ci ofiaruję, a ja ci powiem.

– Gdzie są pieniądze?

– U mnie w kieszeni.

Bez dalszych komentarzy H~eron przysunął kałamarz i arkusz papieru, wziął do ręki pióro i skreślił parę słów rozwlekłym pismem. Posypał papier piaskiem i podał go przez stół de Batzowi.

– Czy to wystarczy? – spytał szorstko.

Gaskończyk przeczytał pismo uważnie.

– Jak widzę, pozostawiasz tylko dwa tygodnie do mojej dyspozycji – zauważył.

– Za tę sumę dwa tygodnie wystarczą. Jeżeli potrzeba ci dłuższego czasu, musisz więcej zapłacić.

– Niech i tak będzie – rzekł zimno de Batz, składając arkusz papieru. – Co prawda dwa tygodnie wolności we Francji to i tak niezwykłe zjawisko, a pragnę pozostać z tobą w styczności, mój drogi H~eronie. Zwrócę się znów do ciebie niebawem.

Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął zwitek banknotów i podał je H~eronowi.

Główny agent przeliczył pieniądze. Na jego twarzy odbił się wyraz wielkiego zadowolenia.

– A teraz – rzekł, upewniwszy się o ilości banknotów, co mi powiesz o tym członku ligi?

– Znam go od lat – odpowiedział de Batz – jest krewnym Antoniego St. Justa i należy z pewnością do ligi.

– Gdzie mieszka?

– To twoja sprawa. Widziałem go w teatrze, a następnie w zielonym gabinecie. Asystował obywatelce Lange. Słyszałem, że miał ją odwiedzić jutro o czwartej; wiesz chyba, gdzie ona mieszka.

De Batz poczekał, aż H~eron skreślił znów parę słów na skrawku papieru, po czym wstał spokojnie, nałożył płaszcz na ramiona i zwrócił się ku wyjściu.

Pożegnanie między tymi dwoma ludźmi było krótkie. De Batz skinął głową, a H~eron odprowadził go do drzwi i zawołał żołnierza, pełniącego służbę na korytarzu.

– Wskaż obywatelowi drogę do bramy – rzekł krótko. – Do widzenia – dodał w końcu, zwracając się do towarzysza.

W dziesięć minut później Gaskończyk znalazł się na ulicy między murami Temple a małym kościółkiem św. Elżbiety. Spojrzał do góry ku zakratowanemu okienku w wieży – blade światełko wskazywało miejsce, gdzie syna Bourbonów uczono przeklinać tradycje swego rodu na rozkaz szewca, dawnego marynarza, karanego swego czasu za kradzież i niesubordynację. I nie zdając sobie sprawy z haniebnego czynu, popełnionego przed chwilą, pomyślał o H~eronie z oburzeniem, a o Simonie z obrzydzeniem. Następnie myśl jego odbiegła daleko od głównego agenta. – Ten intrygancki „Szkarłatny Kwiat” będzie miał dopiero robotę jutro! – pomyślał – przynajmniej przez kilka dni nie będzie miał czasu mieszać się do moich spraw. Zdaje się, że po raz pierwszy członek tej cennej ligi znajdzie się w pazurach tak mało pożądanych ludzi, jakimi są H~eron i jego zgraja.