Rozdział IX. Co może miłość
– Wczoraj byłeś niegrzeczny i nieuprzejmy. Jakże mogłam się uśmiechać, gdy byłeś taki zimny.
– Wczoraj nie byłem z tobą sam na sam. Czyż mogłem być szczery, gdy obojętne uszy słuchały tego, co miało być wyłącznie dla ciebie?
– Ach, monsieur! Czy w Anglii nauczono cię tych pięknych słówek?
– Nie, mademoiselle, one rodzą się pod wpływem twych pięknych oczu.
Panna Lange siedziała na małej staroświeckiej kanapie z wiązką wczesnych fiołków, którą przyniósł jej St. Just, wiedząc, że lubi kwiaty. Piękną główkę oparła o miękkie jedwabie poduszek – przypominała Armandowi rzeźbioną kameę, którą widział u swojej siostry Małgorzaty. Usadowił się u jej stóp na niskim taborecie i wydawało mu się, że salonik był jakby śliczną ramką do uroczego obrazu, który miał przed oczyma. Wszystko tu było tak przytulne, choć poważne: małe stylowe meble, miniaturowe stoliki „Vernis_Martin”, miękkie draperie i dywan „Aubusson” o jasnych tonach.
Panna Lange była sierotą; żyła samotnie pod opieką ubogiej starszej krewnej, występującej w roli towarzyszki, gospodyni i służącej: ona to trzymała z dala zbyt natarczywych wielbicieli młodej, popularnej aktorki.
Panna Lange opowiedziała Armandowi całą swą przeszłość i dzieciństwo spędzone w zakładzie złotnika M~ezi~ere, krewnego jej matki. Zwierzyła mu się, w jaki sposób zrodziło się w niej pragnienie artystycznej kariery, jak musiała walczyć z przesądami rodziny i jak w końcu, zwyciężając wszystkie przeszkody zdobyła niezależność.
Nie robiła najmniejszej tajemnicy ze swego niskiego pochodzenia; przeciwnie, dumna była, że doszła tak daleko o własnych siłach. Liczyła dopiero 20 lat, a miała już wybitne stanowisko w artystycznym świecie Paryża.
Armand słuchał jej szczebiotu z zajęciem, wypytując ją z taktem o rozmaite szczegóły, a ona nawzajem pytała o jego lata dziecinne i o piękną Małgorzatę, która była swego czasu najjaśniejszą gwiazdą w wytwornym zespole artystów „Komedii Francuskiej”. Nie widziała nigdy na scenie Małgorzaty St. Just, ale do tej pory Paryż wysławiał jej talent i wszyscy miłośnicy sztuki dramatycznej ubolewali, że opuściła teatr.
W ten sposób rozmowa zeszła znów na Anglię; panna Lange oświadczyła, że żywi wielką sympatię dla przybranej ojczyzny Armanda.
– Dawniej zdawało mi się, że to brzydki kraj, pełen hałasu i wrzenia przemysłowego życia, przesycony mgłą i dymem zabójczym dla roślinności.
– A zatem w przyszłości – pani – odrzekł – myśl o Anglii jako o kraju okrytym zielonością, gdzie na wiosnę drzewa owocowe przystrajają się kwieciem, jak w czarownej bajce, a bujna trawa roztacza puszysty kobierzec w cieniu prastarych dębów i odwiecznych zamków obrosłych bluszczem i powojem.
– A „Szkarłatny Kwiat”? Opowiedz mi o nim, monsieur.
– Ach, mademoiselle, czegóż jeszcze o nim nie wiesz? „Szkarłatny Kwiat” jest człowiekiem, który poświęcił całe życie cierpiącej ludzkości. Słucha tylko jednego głosu – jęku uciemiężonych.
– Przecież twierdzą, monsieur, że filantropia gra podrzędną rolę u waszego bohatera, i że naraża się jedynie dla sportu.
– Jak każdy Anglik, mademoiselle, „Szkarłatny Kwiat” wstydzi się wszelkiej uczuciowości. Będzie się jej wypierał do upadłego, choć szlachetne jego serce odczuwa głęboko każdy ból. Sport?… A może sport i miłość bliźniego zbliżone są do siebie pod pewnym względem? Zawody na śmierć i życie, walka o zwycięstwo, rzucanie na hazard własnego życia z pogardą śmierci…
– Lękają się go we Francji, monsieur; wybawił tylu, tylu ludzi skazanych przez „komitet bezpieczeństwa publicznego”!
– Daj Boże, by więcej jeszcze wyratował.
– Ach, monsieur! Niech ratuje biedne dziecko, więzione w Temple!
– Litujesz się nad nim, mademoiselle?
– Jak każda dobrze mi myśląca kobieta we Francji. Ach! – dodała, wdzięcznym ruchem składając ręce i patrząc na Armanda oczyma pełnymi łez – gdyby wasz szlachetny „Szkarłatny Kwiat” chciał zająć się tym niewinnym jagniątkiem błogosławiłabym go z całego serca!
– Niech cię Bóg błogosławi za te słowa, mademoiselle – rzekł Armand z uniesieniem i olśniony jej urokiem i kobiecością klęknął przed nią na jedno kolano.
– Zacząłem tracić wiarę we własny naród, uważając Francuzów za podłych, a kobiety za godne pogardy. Mógłbym dziękować ci na kolanach za słodkie słowa współczucia i prawdziwie macierzyńskie serce dla małego delfina.
Nie wstrzymywała łez. Wzbierały w jej oczach i spływały po świeżych policzkach, nie odejmując uroku twarzyczce. W jednej ręce trzymała koronkową chusteczkę, którą od czasu do czasu ocierała oczy, a drugą oddała prawie bezwiednie Armandowi.
Zapach fiołków wypełniał pokój.
St. Just klęczał u jej stóp, przyciskając usta do jej ręki. Armand był bardzo młodym idealistą. W tej chwili trudno było twierdzić, że kochał się w pannie Lange. Miłość przyszła później, gdy nieszczęście spadło na niego jak grom – teraz poddawał się tylko czarowi jej osoby z całym entuzjazmem. Uważał za rzecz zupełnie naturalną, że zgina kolana przed uroczą małą kameą, której poznanie dało mu tyle radości i estetycznego upojenia.
Wkoło niego świat szedł za popędem najniższych instynktów; ludzie zwalczali się wzajemnie wśród obłudy i nienawiści; ale do tego małego stylowego saloniku, zdobnego w jedwabie i koronki, nie dotarł nigdy zewnętrzny świat. Tu panowały jedynie spokój i piękno.
Z młodzieńczego upojenia wyrwały ich ciężkie kroki na starych dębowych schodach. Rozległ się groźny rozkaz, krzyk kobiety, i w tej samej chwili wpadła do pokoju opiekunka młodej aktorki pani Belhomme, drżąc na całym ciele.
– Janko! Janko! Moje dziecko, to okropne! Mój Boże, co się z nami stanie? – Jęcząc i zawodząc rzuciła się na krzesło, kryjąc twarz w fałdach fartucha. Panna Lange i Armand nie ruszyli się z miejsca, jakby skamienieli. On klęczał w dalszym ciągu u jej stóp, a ona nie odrywała oczu od jego twarzy. – Zdawało się, że nie zauważyli nawet obecności starej krewnej, ale usłyszeli miarowe kroki na schodach i groźną komendę:
– Otwierać w imię ludu.
Zrozumieli, co to znaczy.
Rozkaz w imię ludu był prologiem do dramatu o dwóch rozstrzygających aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad sobą skrzydła śmierci i w tej okropnej chwili uświadomili sobie, że tylko śmierć może ich rozdzielić. Miłość przyszła ze swym nieodłącznym towarzyszem_cierpieniem.
– Ciociu Mario!
Głos panny Lange stracił w jednej chwili dziecinny dźwięk, stał się poważnym, silnym i twardym. Choć mówiła do krewnej, promienne jej oczy spoczywały na pochylonej głowie Armanda St. Justa.
– Ciociu Mario! – powtórzyła rozkazująco, widząc, że krewna w dalszym ciągu drży ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.
– Otwierać w imię ludu! – odezwał się po raz wtóry głośny, szorstki głos u drzwi wejściowych.
– Ciociu Mario, jeżeli chodzi ci o swoje i moje życie, to zapanuj nad sobą – rzekła Janka stanowczo.
– Co my poczniemy? Co się z nami stanie? – szlochała pani Belhomme. Lecz w końcu otarła łzy i ze zdumieniem spojrzała na słodką, małą Jankę, która stała się tak rozkazującą, tak zupełnie inną.
– Nie potrzebujesz się lękać, ciociu, jeśli uczynisz, co ci powiem – tłumaczyła Janka spokojnie – jeżeli zaś okażesz strach, jesteśmy zgubieni. A więc uspokój się, proszę cię.
Stanowczość dziewczęcia miała pożądany skutek. Pani Belhomme, choć wstrząsana łkaniem strzepnęła fartuch, przygładziła stargane włosy i spytała drżącym głosem:
– Co zamierzasz uczynić?
– Idź spokojnie do drzwi i otwórz.
– Ale przecież żołnierze…
– Jeżeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargną gwałtem do mieszkania – rzekła Janka. – Idź zaraz i otwórz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, że przeszkodzili ci w pracy; powiedz żołnierzom, że mademoiselle jest w salonie. Idź w imię Boże.