Выбрать главу

Łabędź płynął majestatycznie biegiem rzeki. Małgorzata rzucała drobnymi rękami okruchy chleba na wodę. Uśmiechała się promiennie, a potem schyliwszy się, złożyła na jego czole pocałunek. Była szczęśliwa, bo ukochany nie opuszczał jej więcej. Żył jedynie dla niej – dość już narażał życie dla innych.

Ten człowiek żądny przygód, w którym przebijał marzyciel, idealista, przeżywał w tej chwili sen; przymknął oczy, by zatrzymać jak najdłużej czarowną wizję.

Na pobliskiej wieży kościoła St. Germain l'Auxerrois zegar wydzwonił z wolna dwunastą. Blakeney ocknął się. Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Po lewej stronie zwijano właśnie nocny obóz.

Lud francuski przerywał całodzienną pracę i powracał do swych nędznych domostw, aby użyć spoczynku. Oddział żołnierzy popychał brutalnie kobiety i dzieci. Najmłodsi, śpiący i zmarznięci, nie poruszali się prawie z miejsca. Jakaś kobieta trzymała dwoje małych dzieci, czepiających się jej sukni. Jeden z żołnierzy schwycił dziecko za ramiona i popchnął je na bok. Kobieta obrzuciła okrutnika gradem wyzwisk, a potem pozbierawszy pod swe skrzydła drżące pisklęta, próbowała wymknąć się niepostrzeżenie.

W jednej chwili otoczono matkę. Dwóch żołnierzy pochwyciło ją, a dwóch innych wydarło jej dzieci. Krzyczała, ile miała sił, a żołnierze przeklinali i kłuli bagnetami na prawo i lewo. Powstała ogólna panika. Krzyki przerażenia, przekleństwa i jęki przeszyły powietrze. Niektóre kobiety zaczęły uciekać w popłochu.

A Blakeney przypatrywał się tej scenie ze swego okna i pod wpływem tego, co widział i słyszał, rozwiała się słodka twarzyczka Małgorzaty, ogród w Richmond, spokojnie płynąca rzeka i klomby róż.

Widział tylko żołnierzy, pędzących bezbronne kobiety do ciemnego więzienia Ch~atelet, gdzie migotliwe światełka zakratowanych okien opowiadały smutne dzieje nocnych udręk, kończących się o świcie męczeństwem i śmiercią.

Zamiast błękitnych źrenic Małgorzaty stanęła mu przed oczyma blada twarzyczka dziecka o rozwichrzonych lokach i błagalnie wyciągnięte ku niemu drobne, powalane brudem dłonie pieszczone niegdyś przez królową.

Odsunął daleko marzenia.

– Póki mi tylko sił starczy, zwalczać będę tych łotrów – szepnął.

Rozdział XIII. Gdy panowała

jeszcze ciemność…

Armand spędził najcięższą noc w swoim życiu. Rzucał się na twardym posłaniu, trawiła go gorączka, dreszcze wstrząsały całym jego ciałem, w skroniach krew biła jakby młotem.

Wewnętrzna walka między sercem a rozumem podkopała jego siły, odczuwał ból we wszystkich członkach.

Miłość do Janki! Lojalność względem wodza, któremu zawdzięczał niedawno życie i poprzysiągł posłuszeństwo i uległość!

Te sprzeczne uczucia targały wszystkimi jego nerwami; w końcu uczuł, że nie wytrzyma dłużej na nędznym sienniku, służącym mu za łóżko. Wstał przed świtem, rozstrojony i zmęczony, z bólem serca. Powietrze ociepliło się nieco i nastała odwilż.

Gdy Armand wyszedł po śpiesznej toalecie z pakunkiem pod pachą na ulicę, łagodny południowy wiatr ochłodził mu nieco twarz. Ulice zalegała ciemność. Latarnie dawno już pogasły, a słabe styczniowe słońce nie przebiło jeszcze ciężkich chmur, wiszących nad ziemią.

Ulice wielkiej stolicy były całkiem puste, padał drobny deszcz. Schodząc ze wzgórza Montmartre Armand zapadał po kostki w grząskie błoto, gdyż w dalszych dzielnicach miasta nie było prawie nigdzie bruków. Nie zwracał uwagi na tę małą niedogodność, przejęty był jedną tylko myślą – zobaczenia się z Janką, zanim opuści Paryż.

Ani chwili nie zastanawiał się, jak tego dokona. Wiedział tylko, że musi usłuchać wodza i musi zobaczyć się z Janką. Wytłumaczy jej, dlaczego opuszcza Paryż i poprosi ją, by rozpoczęła przygotowania do swego wyjazdu z Francji jak najprędzej.

Nie widział w w tym nic nielojalnego wobec wodza, choć przez swą lekkomyślność nie tylko że krzyżował plany „Szkarłatnego Kwiatu”, ale jeszcze narażał życie całej ligi. Umówił się poprzedniego wieczora z Hastingsem, że spotkają się o siódmej rano koło bramy Neuilly, a teraz biła dopiero szósta. Miał jeszcze dość czasu, by zbudzić dozorcę domu na Square du Roule i zobaczyć się z Janką. Wślizgnie się potem do kuchni pani Belhomme, wciągnie na siebie chłopskie ubranie, które miał w zawiniątku, i o naznaczonej godzinie stanie przy bramie „Neuilly”.

Square du Roule oddzielony był dawniej od ulicy St. Honor~e wysoką żelazną bramą, którą zamykano na noc pod strażą dozorcy, gdy ten mały plac był elegancką dzielnicą miasta. Ową bramę wyrwano z zawiasów podczas rewolucji, a żelazo sprzedano na korzyść skarbu; odtąd nikt nie zważał, czy złodzieje lub bezdomni szukali schronienia pod drzwiami pałaców, opuszczonych już dawno przez bogatych i arystokratycznych lokatorów.

Nikt nie zatrzymał Armanda, gdy skręcił w skwer i bez przeszkód dotarł do mieszkania panny Lange. Wszystko szło dotąd gładko, choć popełnił szaloną nieostrożność, przechodząc o tej godzinie ulicami Paryża z chłopskim ubraniem w ręku. Ciemności i mgła sprzyjały tej nocnej wędrówce, a błoto tłumiło echo jego kroków.

Pociągnął za dzwonek, drzwi się otworzyły i z mieszkania dozorcy odezwał się mrukliwy głos, wydobywający się z całego stosu poduszek i kołder.

– Idę do panny Lange – rzekł śmiało Armand, kierując się ku schodom. Ktoś wołał za nim, ale nie zważał na to i wbiegł na piętro. Tylko drzwi dzieliły go teraz od Janki. Nie zastanowił się nad tym, że według wszelkiego prawdopodobieństwa artystka będzie jeszcze w łóżku, również jak i pani Belhomme.

– Hej, obywatelu, wróć! Gdzie jesteś? – zawołał głos z dołu.

Armand stanął właśnie przed drzwiami panny Lange i pociągnął za dzwonek, który miał obudzić panią Belhomme.

– Obywatelu! a niech cię!… przeklęty arystokrato, co tam robisz?

Dozorca, mężczyzna w starczym wieku, owinięty w kołdrę, w nocnych pantoflach zjawił się na schodach z kapiącą świecą w ręku. Podniósł ją wysoko nad głową i światło padło na bladą twarz Armanda i na przemoczony płaszcz, zsuwający mu się z ramion.

– Co tutaj robisz? – powtórzył stróż ze złością.

– Jak widzisz, obywatelu, dzwonię do drzwi frontowych panny Lange.

– O tej godzinie? – wybuchnął.

– Pragnę się z nią widzieć.

– W takim razie nie trafiłeś do właściwych drzwi – odparł stróż ze złośliwym uśmiechem.

– Jak to? Co ty mówisz? – rzekł Armand przerażony.

– Nie ma jej tu, ot co – mruknął dozorca, obracając się na pięcie – i nie znajdziesz swej zguby tak prędko.

Armand chciał za wszelką cenę opanować przerażenie. Zadzwonił raz jeszcze, a widząc, że dozorca zamierza powrócić do siebie, chwycił go gwałtownie za ramię.

– Gdzie panna Lange? – spytał.

– Aresztowana – odrzekł człowiek.

– Aresztowana! gdzie?… kiedy?… jak?…

– Kiedy? – wczoraj wieczorem; gdzie – w jej własnym pokoju; jak? – przez agentów „komitetu bezpieczeństwa publicznego”. Ona wraz ze starą krewną – tyle wiem. A teraz idę znów do łóżka, ty zaś uciekaj stąd. Robisz w domu zamieszanie, za które ja będę odpowiadał. Czy widział kto budzić poczciwych patriotów o tej godzinie?…

Uwolnił się z rąk Armanda i zszedł na dół.

St. Just pozostał na schodach nieruchomy, jakby po uderzeniu obuchem. Nie mógł na razie wymówić słowa, ani uczynić kroku. W głowie mu szumiało i oparł się rękoma o ścianę, aby nie upaść. Żył w szalonym podnieceniu przez ostatnie 24 godziny; miłość, radość, szczęście, śmiertelne niebezpieczeństwo i moralne walki doprowadziły go do kompletnego rozstroju nerwowego.

Cios padł na niego w chwili, gdy nie był na siłach znieść go odważnie.

Janka była w rękach tych nędzników, na których wczoraj jeszcze spoglądał z nieprzepartą odrazą. Janka uwięziona stanie przed sądem przez niego.

Ta myśl była tak okropna, że doprowadzała go do szaleństwa. Patrzył błędnymi oczyma na schodzącego dozorcę, którego cień przybierał fantastyczne kształty i na ściany, gdzie ukazywały się drwiące, wykrzywione postacie, tańczące piekielny taniec przy blasku migotliwej świecy.