Выбрать главу

– Tak. Zajęci są przy kanale ładowaniem węgla. Powiedz Tony'emu, aby w tej chwili jechał za Hastingsem do St. Germain zamiast ciebie, a ty pozostaniesz z Ffoulkesem.

– Rozumiem, ale w jaki sposób ma Tony teraz odpędzić Hastingsa?

– Mój drogi – rzekł Blakeney – nie potrzebujesz troszczyć się o Tony'ego, on pójdzie na pewno, dokąd mu rozkażę. Zrób tylko ty, co ci mówię, a on sam da sobie radę. A teraz – dodał poważnie – im prędzej opuścisz Paryż, tym lepiej dla nas wszystkich. Jak widzisz, posyłam cię tylko do „La Villette”, bo to niedaleko i mogę porozumieć się z tobą w każdej chwili. Nie oddalaj się od bramy po zachodzie słońca; uczynię, co będę mógł, aby udzielić ci wiadomości, zanim zamkną bramę.

Armand nie dodał już nic więcej. Uczucie wstydu potęgowało się w nim przy każdym słowie wodza. Zrozumiał, jak niegodny był poświęcenia Percy'ego i jak bardzo zawinił. Słowa podzięki zamarły mu na ustach, gdyż czuł, że nie będą dobrze przyjęte. Ci Anglicy są tak zimni, że nawet jego szwagier z całym swym heroizmem był kompletnie obojętny w sprawach serca.

Ale Armand był człowiekiem szlachetnym i mimo gorącego uczucia dla Janki nosił w sercu bezbrzeżną cześć dla swego wodza.

Starał się przejąć tym samym duchem, którym napełnieni byli lord Tony i reszta członków ligi. Jak chętnie byłby żartował i dokazywał po uczniowsku wraz z nimi w chwili największych niebezpieczeństw! Ale wiedział, że żarty jego nie byłyby szczere. Jakże mógł się uśmiechać, znosząc z powodu Janki tak wielkie katusze? Czuł, że Percy spogląda na niego z rodzajem dobrodusznej pobłażliwości i dostrzegł nawet pewien odcień ironii w głębokich, sennych oczach.

Silił się, jak mógł, na spokój, ale nie zdołał ukryć przed przyjacielem stanu swojej duszy.

– Dałem ci przecież słowo, Armandzie – rzekł Blakeney w odpowiedzi na niemą prośbę szwagra. – Czy nie możesz mi zaufać, jak inni?

Zwrócił się nagle ku mapie.

– Pamiętaj o bramie „La Villette” i o wylocie wąskiej ulicy. Połącz się z Ffoulkesem jak najprędzej, wyślij Tony'ego do St. Germain i czekaj na wiadomości ode mnie.

– Niech cię Bóg błogosławi, Percy – rzekł Armand mimo woli. – Do widzenia.

– Do widzenia, mój chłopcze. Przebierz się co prędzej i wyjdź z domu najwyżej za kwadrans.

Odprowadził Armanda na korytarz i zamknął za nim drzwi, a potem zbliżył się do okna i otworzył je na oścież. Teraz, gdy pozostał sam, wyraz niepokoju wyrył na jego czole głęboką bruzdę i niecierpliwe westchnienie, pełne gorzkiego rozczarowania wymknęło się z jego ust.

Rozdział XV. Brama La Villette

Wieczorny zmierzch ustąpił już ciemnościom nocy i każdej chwili spodziewać się było można zamknięcia bramy La Villette, położonej na północny wschód miasta. Armand, przebrany za prostego robotnika, stał oparty o niski mur na rogu wąskiej ulicy, prowadzącej do kanału. Z tego miejsca mógł swobodnie śledzić bramę i ruch uliczny.

Był bardzo zmęczony. Po przejściach ubiegłej doby pracował fizycznie prawie cały dzień, a że nie był do tego przyzwyczajony, bolały go wszystkie członki. Skoro tylko zjawił się przy kanale wczesnym rankiem, kazano mu wraz z innymi robotnikami ładować na wozy transport węgla, który nadszedł poprzedniego dnia na dużych łodziach. Zabrał się ochoczo do roboty, mając nadzieję, że ciężkim fizycznym wysiłkiem zabije trawiący go niepokój.

W ciągu przedpołudnia spostrzegł sir Andrewa Ffoulkesa i lorda Antony'ego Dewhursta, pracujących w pobliżu jako tędzy węglarze. Nie było trudno wśród panującego w przystani zgiełku zamienić pomiędzy sobą paru słów.

Armand powtórzył lordowi Tony'emu rozkaz wodza i po chwili Dewhurst zniknął niepostrzeżenie. O piątej po południu wypłacono robotnikom, gdyż ciemności nie pozwalały dłużej pracować. Armand czekał sposobności, by pomówić z sir Andrewsem, czuł się osamotniony i smutny. Gdy odłożył narzędzia, umysł jego zaczął pracować więcej jeszcze niż kiedykolwiek – towarzyszył myślą Percy'emu w jego poszukiwaniach Janki.

Zadanie to wydało się Armandowi nagle zgoła niewykonalne. Jak mógł Percy, ten zewsząd ścigany człowiek, zasięgać w więzieniach informacji o Jance? Sama myśl zdawała mu się wprost śmieszna. Nigdy nie powinien był się godzić na tak szalony plan. Na domiar złego Armand stracił z oczu sir Andrewa Ffoulkesa; zaczął rozglądać się po ciemnych, pustych ulicach odległej dzielnicy, szukając na próżno przyjaciela.

– Jeżeli Percy nie nadejdzie za kilka minut – pomyślał sobie – zamkną bramy i trudności powrotu znacznie się zwiększą.

Kryte wozy ogrodników wyjeżdżały już z miasta jedne za drugimi, a chłopi z okolicznych wsi gromadami wracali do domów. Armand miał nadzieję, że pozna Percy'ego w każdym przebraniu; nie mogąc ustać na miejscu, przechadzał się tam i z powrotem po ulicy, biegnącej wzdłuż fortyfikacji.

O tej godzinie dużo ludzi stało bezczynnie na ulicach. Byli to robotnicy, którzy ukończywszy pracę, zamierzali spędzić godzinkę w spelunkach, znajdujących się nad przystanią. Gromadząc wkoło siebie słuchaczy, dyskutowali o wypadkach politycznych ubiegłej doby, przeklinając Konwencję złożoną ze zdrajców ludzkiego szczęścia.

Armand, chcąc dobrze odgrywać swą rolę, podszedł do gromadki robotników, stojących wkoło jednego z tych ulicznych mówców. Krzyczał na cały głos wraz z innymi, wywijał czapką i przyklaskiwał, ale wzroku nie odrywał od bramy, w której Percy miał się lada chwila ukazać. Zwątpienie ogarnęło młodzieńca na odgłos bębnów, zwiastujących zamykanie bram i zmianę warty.

Percy nie przyszedł. Nie mógł już przyjść i Armand miał przed sobą całą noc niepokoju. Coś musiało przeszkodzić Percy'emu – może nie mógł zasięgnąć konkretnych wiadomości, a może były one tak smutne, że nie chciał przynosić ich Armandowi?

Gdyby sir Andrew Ffoulkes pomówił z Armandem, może młodzieniec znalazłby dość siły woli, by zaczekać cierpliwie. Ale z zapadnięciem nocy ogarnęły go te same chorobliwe widziadła, którym uległ na Square du Roule, gdy usłyszał o uwięzieniu Janki. Obszerny plac naprzeciwko bramy miasta wydawał mu się placem Rewolucji, wysoki prosty pal, do którego przytwierdzona była migotliwa latarnia oliwna, przybrał postać gilotyny, słabe światło lampy było jakby nożem, połyskującym krwawymi błyskami.

I w wizji tej Armand ujrzał samego siebie wśród tak wielkiej rzeszy, że nie mógł się ruszyć. Wszyscy wywijali czerwonymi czapkami, trójkolorowymi flagami, kosami i widłami. Widział tłum cztery lata temu, gdy ruszał na Bastylię. A teraz zgromadził się koło niego i gilotyny.

Do uszu jego doszedł daleki turkot wozu na nierównym bruku. Tłum zaczął śpiewać.

Widział wszystko jak najdokładniej, gdyż ciemności rozproszyły się i zjawa stała się wyraźniejsza niż sama rzeczywistość. Turkot zbliżał się i w końcu wóz zatoczył się na plac.

Mężczyźni i kobiety zapełniali wózek. Pośród nich stała niewiasta z oczami utkwionymi w Armanda; miała na sobie jasnopopielatą jedwabną suknię i biały szal, fałdowany na piersiach. Rozpuszczone włosy i miękkie, ciemne loki otaczały jej głowę. Podobna była do kamei, którą nosiła jego siostra Małgorzata. Ręce związano jej na plecach, ale w palcach trzymała małą wiązkę fiołków.

Młodzieniec zdawał sobie jasno sprawę, że to była zjawa, ale uważał ją za proroctwo. Nie ufał już wodzowi, któremu poprzysiągł posłuszeństwo i zaufanie. Widział tylko Jankę, stojącą na wozie i jadącą na szafot.

Nie było nigdzie sir Andrewa, a Percy nie przyszedł.

Samo niebo posłało mu widocznie przestrogę, by ratował ukochaną. I dlatego zapomniał o swojej obietnicy i przysiędze, zapomniał, co wódz tak bardzo kładł mu na sumienie: obowiązek względem drugich, honor i posłuszeństwo. Janka zajęła pierwsze miejsce. Postępowałby jak tchórz, patrząc bezczynnie na jej mękę.

Wyrzucał sobie gorzko, że opuścił Paryż. Nawet Percy musiał uważać go za tchórza, że tak prędko uległ. Może rozkaz był tylko próbą jego odwagi lub miłości dla Janki?

Tysiące przypuszczeń i tysiące planów krzyżowało mu się w głowie. Tak, nie było rzeczą Percy'ego ratować Jankę, której nawet wcale nie znał – był to obowiązek Armanda.