Zegar wieżowy w mieście wybił szóstą, a o Percym wciąż nie było wieści.
St. Just z przepustką w ręku zwrócił się śmiało ku bramie. Straż wstrzymała go, ale on przedstawił przepustkę. Chwila była straszna, gdy odebrano mu ją z ręki, a podano sierżantowi, pełniącemu służbę przy bramie.
Ale przepustka była w porządku, a Armand okryty pyłem węglowym i potem nie wyglądał wcale na arystokratę w przebraniu.
Nie było trudno dostać się do miasta; przeciwnie, kto pragnął wpaść w paszczę lwa, dobrze był widziany.
Po pięciu minutach niepokoju pozwolono mu wejść do miasta, ale przepustkę zatrzymano. Jedynie za pozwoleniem komitetu bezpieczeństwa publicznego mógł opuścić teraz Paryż.
Lew zamknął paszczę.
Rozdział XVI. Mozolne poszukiwania
Armand nie zastał Blakeney'a, gdy późnym wieczorem udał się do jego mieszkania; czekał na niego długie godziny, błąkając się w okolicach St. Germain l'Auxerrois, dopóki nie upadł ze zmęczenia pod drzwiami jednego z domów. Doszedł wtedy do przekonania, że nic nie zyska tym sposobem i jeżeli siły go opuszczą, nie potrafi dopomóc Jance.
Podniósł się z wysiłkiem i wrócił do swojej kwatery na Montmartre.
Nie widział się z Percym i nie miał wiadomości o Jance. Chyba samo piekło sprzysięgło się przeciwko niemu.
Rzucił się na tapczan i zapadł w ciężki sen, który nie przyniósł mu ani ulgi, ani odpoczynku.
Obudził się bardzo późno, zbolały na ciele, ale z niezłomnym postanowieniem. Nie było już najmniejszej wątpliwości: Percy'emu nie powiodło się, ale gdzie przyjaciel nie podoła, tam on, Armand, kochający całą duszą, dojdzie do celu.
Nie miał innego odzienia prócz lichych łachmanów, które nosił wczoraj. Oddadzą mu one lepszą usługę niż jego własne ubranie zostawione w mieszkaniu Blakeney'a. W niespełna pół godziny był gotów i wyszedł na ulicę.
Wstąpił do małej, niepokaźnej restauracji, kazał sobie podać szklankę gorącej kawy oraz kromkę chleba i zaczął rozmyślać.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że przyjaciele i krewni więźniów chodzili z jednego więzienia do drugiego, szukając swych bliskich.
Klasztory i publiczne budynki zajął rząd dla umieszczenia w nich tak zwanych zdrajców państwa; Abbaye, Luksemburg, klasztory Wizytek, Salp~etri~ere, szpitale św. Łazarza, nie licząc Temple i Conciergerie, były przepełnione ofiarami, na które miał zapaść wyrok w najbliższych dniach.
Z innych więzień wychodzono niekiedy żywym, ale Conciergerie była jakby przedsionkiem gilotyny.
Dlatego też Armand postanowił zgłosić się wpierw do Conciergerie. Im prędzej dowie się, że Jance nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, tym łatwiej zniesie bolesne poszukiwania ukochanej. Jeżeli nie znajdzie jej w Conciergerie, będzie to najlepszym dowodem, że aresztowano ją tymczasowo. W podnieconym mózgu Armanda błysnęła myśl, by oddać się w ręce komitetu bezpieczeństwa publicznego w zamian za jej wolność.
Te rozmyślania i plany dodały mu otuchy; zmusił się nawet do jedzenia, wiedząc, że potrzebne mu są siły do działania. Doszedł do Quai de l'Horloge po dziewiątej. Surowe mury Ch~atelet i Pałacu Sprawiedliwości wyłaniały się z mgły, roztaczającej się nad rzeką. Armand minął wieżę zegarową i olbrzymią bramę Pałacu Sprawiedliwości.
Najprostsza droga do więzień prowadziła przez korytarze trybunału, do których publiczność miała dostęp podczas rozpraw sądowych. Rozprawy rozpoczynały się dopiero o dziesiątej, ale już teraz zbierały się zewsząd gromady próżniaków, przysłuchujących się, widocznie z braku zajęcia, codziennie tym rozdzierającym dramatom.
Armand wmieszał się w tłum i wszedł na szerokie kamienne schody. Robotników było dużo, i młodzieniec w swym prostym ubraniu nie zwrócił niczyjej uwagi.
Nagle usłyszał imię, które zmieniło tok jego myśli. Od rana zajęty był jedynie Janką i bezowocnymi poszukiwaniami. Teraz dźwięk usłyszanego nazwiska przypomniał mu wodza:
Kapet!
Armand uprzytomnił sobie, że była to niedziela 19 stycznia. Stracił rachubę dni i dat, ale nazwisko Kapet, odnoszące się do niekoronowanego króla Francji, przywiodło mu na myśl dziecko z Temple, konferencję w mieszkaniu Blakeney'a i plan ucieczki delfina. Miało to nastąpić dzisiaj, w niedzielę. Simonowie wyprowadzali się z Temple o niewiadomej Blakeney'owi godzinie, ale on miał czekać na korzystną sposobność.
Teraz Armand zrozumiał wszystko i sala goryczy zalała mu serce.
Percy zapomniał o Jance, zajęty sprawą dziecka, i podczas gdy Armand ginął z niepokoju, on, „Szkarłatny Kwiat”, wierny jedynie swej misji, a nieczuły na wszelkie uczucia krzyżujące jego plany, pozostawił pannę Lange swemu losowi, by zapłaciła życiem za wolność delfina.
Ale rozgoryczenie nie trwało długo; przeciwnie, owładnęła nim fanatyczna egzaltacja. Jeżeli Percy zapomniał, to on stanie sam w obronie niewinnej dziewczyny. Tak będzie o wiele lepiej. Było jego obowiązkiem i prawem ratować ją i ani przez chwilę nie wątpił, że zwycięży wszelkie przeszkody.
Brakowało tylko paru minut do dziesiątej. Za chwilę zacznie się rozprawa. W dawnych czasach Armand, studiując prawo, często przebiegał korytarze Pałacu Sprawiedliwości i wiedział dokładnie, gdzie położone były więzienia i jak dostać się na podwórze, dokąd schodzili więźniowie podczas popołudniowej przechadzki.
Ci arystokraci, oczekujący wyroku śmierci, stali się ulubionym widowiskiem Paryża. Przyprowadzano im dla rozrywki przyjaciół i krewnych przybyłych ze wsi do miasta. Wysokie kraty odgradzały publiczność od więźniów strzeżonych prze cały oddział żołnierzy, ale kto był bardzo ciekawy, mógł przytknąć nos do krat i oglądać tych żałosnych arystokratów w prostych więziennych ubraniach, usiłujących otrząsnąć się od grozy śmierci wesołymi żartami, którym zadawały kłam i blade twarze, i zapłakane oczy.
Wszedł wraz z tłumem na salę i zaczął przechadzać się wzdłuż majestatycznych filarów.
Przez chwilę przyglądał się wraz z innymi tragediom, rozgrywającym się w sali rozpraw. Przyprowadzano więźniów gromadami przed trybunał; następowało kilka krótkich pytań i przerywanych odpowiedzi, po czym zapadał wyrok prokuratora Fouquier Tinville'a, potwornego w swej niesprawiedliwości a wysłuchiwanego z największym spokojem przez ludzi, mieniących się sędziami narodu. Niektórzy byli karani za to, że śmieli przechodzić przez Champs Elys~ees bez trójkolorowej kokardy, inni za to, że brali udział w pewnym angielskim przedsiębiorstwie przemysłowym, jeszcze inni za to, że sprzedali papiery państwowe, czym powodowali zniżkę ich wartości.
Od czasu do czasu wyrywał się z ust tych nieszczęśliwych, prowadzonych na rzeź, rozpaczliwy protest, lub błagalny krzyk, ale wszystko tłumiono śpiesznie brutalnym uderzeniem kolby.
Ach, jaka ironia w tym wszystkim, jaka okropna hańba, plamiąca na zawsze imię Francji!
Armand przejęty grozą nie mógł patrzeć dłużej na to wstrętne widowisko. Ten sam los mógł spotkać jutro pannę Lange. Uszedł z wielkiej sali, zachowując dostateczną przytomność umysłu, by zbliżyć się do grupy próżniaków, rozprawiających na korytarzu. Przyłączył się do nich i wkrótce znalazł się w długiej „Galerie des Prisonniers”.
Po lewej stronie wznosiły się arkady, zamknięte od strony podwórza ciężką kratą. Przez kraty St. Just ujrzał parę kobiet, siedzących i chodzących po podwórzu. Pewien człowiek tłumaczył towarzyszowi, że były to kobiety, które dzisiaj jeszcze miały stanąć przed trybunałem, i serce zadrżało w Armandzie ze strachu na myśl, że może Janka znajduje się między nimi.
Przysunął się do samej kraty, stanął tuż obok żołnierza, który dobrodusznym ruchem ustąpił mu miejsca koło siebie, i zaczął pilnie śledzić znajdujące się na podwórzu osoby. Z początku nie mógł odróżnić jednej kobiety od drugiej z powodu gęstych krat i ruchu, panującego wśród tłumu nieszczęśliwych istot, które jak widma przesuwały się bez szelestu po bruku podwórza w ciężkim, mglistym powietrzu. Ale z czasem, oczy jego przyćmione łzami, przyzwyczaiły się do szarego światła. Rozróżnił poszczególne grupy: kobiety siedziały pod kolumnami arkad, niektóre czytały, inne szyły drżącymi rękami lub naprawiały ubogą podartą suknię, jeszcze inne rozmawiały z ożywieniem, a dalej kilkoro dzieci śmiało się wesoło, bawiąc się w chowanego pomiędzy kolumnami.