Выбрать главу

– Zaczynaj ładować wozy – rozkazał ostro Simon. – Tu! Zaczynaj od sofy.

Będziesz musiał mi trochę pomóc – rzekł posługacz – a teraz poczekaj, muszę zobaczyć, czy wóz gotów. Zaraz powrócę.

– Weź coś ze sobą, jeżeli schodzisz – rzekła pani Simon kwaśno.

Posługacz podniósł kosz z bielizną, stojący w rogu pokoju. Zarzucił go na ramiona i zszedł na ulicę.

– Jak mały Kapet pożegnał „papę” i „mamę”? – spytał Chauvelin ze śmiechem.

– Hm! – mruknął Simon lakonicznie. – Przekona się niebawem, jak dobrze mu było z nami.

– Kiedy nadejdzie reszta komisarzy?

– Przyjdą za chwilę, ale nie będę na nich czekał. Obywatel Cochefer jest na górze i czuwa nad Kapetem.

– Dobrze. Do widzenia, papo Simon – rzekł Chauvelin – żegnaj, obywatelko.

Ukłonił się z nietajoną ironią żonie szewca i skinął głową Simonowi, który wyraził całym stekiem przekleństw swe uczucia dla agentów „komitetu bezpieczeństwa publicznego”.

– Sześć miesięcy prawdziwej niewoli – warknął z wściekłością, i ani podziękowania, ani pensji… Wolałbym służyć jakiemu podłemu arystokracie, niż waszemu przeklętemu komitetowi.

Posługacz Dupont powrócił. Spokojnie i obojętnie rozpoczął przeprowadzkę mebli Simona, ale że był dość niezgrabny, Simon i jego żona musieli wciąż doglądać roboty.

Chauvelin popatrzył jeszcze na poruszające się postacie, potem wzruszywszy ramionami obrócił się na pięcie.

Rozdział XIX. Sprawa delfina

H~eron był nieobecny, gdy po długim dzwonieniu, czekaniu i przeklinaniu Chauvelin wraz z Armandem zostali wreszcie dopuszczeni do kancelarii głównego agenta. Żołnierz, pełniący obowiązki służącego, powiedział im, że H~eron poszedł na kolację, ale wróci na pewno o ósmej.

Armand był tak zmęczony, że upadł na krzesło i bezmyślnie wpatrzył się w ogień. Wreszcie nadszedł H~eron; skłonił się lekko Chauvelinowi, spojrzał zaledwie na Armanda St. Justa.

– Będę za pięć minut – obywatelu – rzekł uniewinniając się – przykro mi, że musisz czekać, ale przyjechali nowi komisarze, którzy zająć się mają Kapetem. Simonowie właśnie odeszli, a ja muszę się upewnić, czy wszystko w porządku. Cochefer pełni teraz służbę w wieży, nie zawadzi jednak, bym sam rzucił okiem na to szczenię.

Wyszedł znowu, trzaskając drzwiami za sobą. Ciężkie jego kroki rozbrzmiewały przez chwilę na kamiennej posadzce korytarza, a potem ucichły w oddaleniu.

Armand zobojętniał na wszystko, był tylko nadmiernie zmęczony, i z przyjemnością byłby w tej chwili położył głowę na szafot, aby znaleźć wypoczynek. Zegar na ścianie tykał monotonnie. Z zewnątrz dochodził przytłumiony turkot wozów na błotnistych uliczkach. Padało coraz mocniej, od czasu do czasu wichura biła o małe okienka, dzwoniąc źle dopasowanymi szybami.

Gorąco pieca uśpiło młodzieńca, głowa opadła mu na piersi. Chauvelin zaś przechadzał się po pokoju z rękami splecionymi na plecach.

Nagle Armand otrzeźwiał. Usłyszał przyśpieszone kroki w korytarzu, trzaskanie drzwiami i głośne nawoływania. Równocześnie prawie H~eron stanął na progu. St. Just spojrzał na niego z osłupieniem, gdyż cały jego wygląd zmienił się nie do poznania. Zestarzał się o dziesięć lat, włosy miał zwichrzone na spotniałym czole, policzki szare, a usta, z których krew odbiegła, rozchylały się bezmyślnie, odsłaniając rząd żółtych zębów. Cała postać była zgarbiona, jakby zmiażdżona.

Chauvelin zatrzymał się i spojrzał niemniej zdumiony na kolegę.

– Kapet? – zawołał, widząc przerażenie, malujące się na zmienionej twarzy H~erona.

H~eron nie mógł mówić. Zęby mu dzwoniły, a lęk sparaliżował mu język. Chauvelin przybliżył się do niego. Choć o wiele niższy od swego kolegi, przewyższał go teraz o całą głowę. Położył rękę na zgarbionym ramieniu H~erona.

– Kapet uciekł, czy tak? – spytał.

Wyraz przerażenia spotęgował się jeszcze w oczach H~erona. Zdawały się pytać: „Dokąd? Kiedy?”

Ale nie mógł wymówić tych słów.

Chauvelin odwrócił się od niego niecierpliwie.

– Wódki! – rzekł krótko do Armanda.

Butelka i szklanka znalazły się w szafie. St. Just nalał wódki i przytknął szklankę do ust H~erona.

– Zapanuj nad sobą, człowieku – rzekł po chwili Chauvelin – i postaraj się opowiedzieć mi, jak to się stało.

H~eron upadł na krzesło, przesunął drżącą ręką po czole.

– Kapet zniknął – szepnął. – Musieli go wykraść podczas przeprowadzki Simonów. Tego głupiego Cochefera wywiedziono w pole.

H~eron mówił bezdźwięcznym głosem, prawie szeptem, ale wódka orzeźwiła go nieco i oczy straciły przykry szklisty wyraz.

– W jaki sposób? – spytał były dyplomata.

– Opuszczałem właśnie wieżę, gdy Cochefer nadszedł; widziałem Kapeta w pokoju i kazałem żonie Simona pokazać go Cocheferowi. Zamknęła chłopca na klucz i postawiła komisarza na straży. Rozmawiałem przez chwilę z Cocheferem na korytarzu. Żona Simona i posługacz Dupont, którego znam dobrze, zajęci byli tymczasem wynoszeniem mebli. Mogę przysiąc na to, że nikogo więcej nie było w pokoju. Jak tylko Cochefer pożegnał mnie, wrócił prosto do Kapeta.

– Zamknęłam dziecko tutaj, powiedziała do niego kobieta oddając mu klucz – będzie w zupełnym bezpieczeństwie, dopóki nie przyjdą nowi komisarze.

– Czy Cochefer stwierdził, że kobieta nie kłamała?

– Ależ naturalnie! Kazał znów otworzyć drzwi i przysięga, że widział chłopca, leżącego na kocu w kącie pokoju. Pokój naturalnie był zupełnie pusty, oświetlony tylko jedną świecą, ale widział z pewnością koc, a na nim dziecko. Tymczasem, gdy wszedłem teraz do pokoju…

– Cóżeś zobaczył?

– Wszyscy komisarze byli zgromadzeni: Cochefer, Lasni~ere, Lorinet i Legrand; czekali na mnie. Weszliśmy do pokoju ze świecą w ręku i ujrzeliśmy dziecko, leżące na kocu, jak powiedział Cochefer. W pierwszej chwili nie zauważyliśmy nic podejrzanego, ale po pewnym czasie jeden z nas, zdaje mi się Lorinet, zbliżył się do chłopca, aby mu się przyjrzeć uważniej – i krzyknął przeraźliwie. Wszyscy nadbiegli. Śpiące dziecko było zawiniątkiem z peruką, po prostu lalką!…

W ciasnym pokoiku zapadło milczenie. H~eron ukrył głowę w rękach; nerwowe drżenie wstrząsało jego szerokimi kościstymi ramionami.

Armand słuchał tego opowiadania z bijącym sercem i błyszczącymi źrenicami. Szczegóły nieznane dwóm terrorystom, dopełniły obrazu, który stanął mu żywo przed oczami. Myślą powrócił do mieszkania na ulicę St. Germain l'Auxerrois – byli tam sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i Hastings. Ktoś przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, wpatrując się proroczym wzrokiem w miasto. I nagle odezwał się silny, dźwięczny głos: „Chodzi o delfina”.

– Czy podejrzewasz kogo? – spytał Chauvelin, zatrzymując się przed H~eronem i kładąc znów rękę na ramieniu kolegi.

– Czy podejrzewam? – zawołał główny agent – nie podejrzewam, lecz mam pewność. Ten człowiek siedział przed dwoma dniami na tym krześle i pysznił się swymi zamiarami. Powiedziałem mu, że jeżeli porwie się na Kapeta, skręcę mu kark własnymi rękoma.

Długie jego sępie palce, o drapieżnych pazurach, zamykały się i otwierały jak u jastrzębia.

– O kim mówisz? – spytał krótko dyplomata.

– O kim? O kimże, jeżeli nie o tym przeklętym de Batzu! Ma wypchane kieszenie austriackimi pieniędzmi, którymi z pewnością przekupił Simonów, Cochefera i straże.

– I Lorineta, i Lasni~ere'a, i ciebie – dodał sucho Chauvelin.

– To fałsz! – wrzasnął H~eron, i pieniąc się ze złości, skoczył na równe nogi, gotów do walki na śmierć i życie w obronie swej niewinności.

– Fałsz? – powtórzył spokojnie Chauvelin – w takim razie nie bądź tak pochopny w rzucaniu podejrzeń na prawo i lewo. Nic na tym nie zyskasz. Trudna to sprawa i nie tak łatwo da się rozstrzygnąć. Czy jest ktoś obecnie w wieży? – dodał urzędowym tonem.

– Tak, Cochefer i inni są tam jeszcze; naradzają się pomiędzy sobą, w jaki sposób ukryć zdradę. Cochefer zdaje sobie jasno sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, a Lasni~ere i jego towarzysze wiedzą dobrze, że spóźnili się o kilka godzin. Wszyscy zawinili. A co do de Batza – ciągnął dalej głosem drżącym z wściekłości – to zapowiedziałem mu z góry, że zginie, jeżeli porwie się na Kapeta. Jestem już na jego tropie i zaaresztuję go jeszcze przed nocą. Wezmę ja go w obroty!… Trybunał nie będzie się sprzeciwiał… Posiadamy pod więzieniem ciemny loch, w którym umiemy stosować męki najgorsze, jakie można sobie wyobrazić. Poddamy go takim torturom…