Выбрать главу

Krótkie, niecierpliwe westchnienie wydarło się z ust de Batza. Przeszedłszy za swym przewodnikiem obszerne podwórze, ujrzał dużą środkową wieżę o małych oświetlonych oknach, w której potomek zdobywców świata o najpiękniejszym w Europie nazwisku i najstarszej koronie spędził ostatnie dni życia w najgłębszym smutku i poniżeniu. Przypomniał sobie noc wyznaczoną na ucieczkę króla i jego rodziny z więzienia. Straż przekupiono i wszystko zdawało się sprzyjać spiskowcom, ale nie liczono się z najgłówniejszym czynnikiem – z nieprzebłaganym przeznaczeniem.

I nie powiodło się – i znów próbował – i znów wysiłki jego spełzły na niczym. A teraz, gdy kroki jego rozlegały się w pustym korytarzu, po którym nieszczęsny król i królowa przebyli drogę na krwawą Kalwarię, krzepił się myślą, że choć jemu się nie powiodło, to przynajmniej nikt inny go nie wyprzedził.

Czy ten intrygancki awanturnik angielski, który nazywał się „Szkarłatnym Kwiatem”, planował kiedykolwiek ucieczkę króla lub królowej? Tego nie wiedział. Ale poprzysiągł sobie, że pod żadnym warunkiem nie da wydrzeć sobie złotej nagrody, ofiarowanej przez Austrię za wolność małego delfina, i że żadna siła na świecie go nie pokona.

– Raczej niech dziecko zginie – snuła wyobraźnia chorego mózgu – a ten przeklęty Anglik niech zajmuje się własnymi sprawami i swych konfederatów! – syknął przez zęby.

Doszli do krętych, wąskich kamiennych schodów, wiodących do innego korytarza. Przewodniki zatrzymał się wreszcie przed niskimi żelaznymi drzwiami o masywnym kamiennym obramowaniu. De Batz pożegnał go i pociągnął za dzwonek.

Na przeraźliwy odgłos dzwonka stanęła w progu wysoka postać w brązowym płaszczu z latarnią w ręku, która rzuciła snop światła na jowialną twarz de Batza.

– To ja, towarzyszu H~eronie – rzekł, wstrzymując jego okrzyk zdziwienia, aby nie rozbrzmiał po długich korytarzach tego labiryntu, szerząc nowinę, że obywatel H~eron rozmawia z baronem de Batzem.

– Proszę – rzekł H~eron krótko.

Zaryglował ciężkie drzwi za swym gościem, a de Batz, który widocznie znał już drogę, przeszedł z wąskiego korytarza wprost do pokoju. H~eron, postawiwszy latarnię na ziemi, pośpieszył za nim.

Rozdział VI. Agent komitetu

Była to wąska, duszna izba o jednym okratowanym oknie, wychodzącym na podwórze. Kopcąca lampa zwieszała się na łańcuchu z brudnego sufitu, a w rogu mały żelazny piecyk wydzielał raczej nieprzyjemny swąd niż ciepło.

Nie było prawie wcale mebli: dwa lub trzy krzesła, stół zawalony papierami i otwarta szafa, przedstawiająca widok dziwnej zbieraniny przeróżnych przedmiotów – zwitki papierów, rondel, kawałek zimnej kiełbasy i dwa pistolety. Kłęby dymu unosiły się w powietrzu wraz z zapachem kopcącej lampy i wilgoci. H~eron wskazał gościowi krzesło, sam usiadł i wsparł się łokciami o stół. Wziął do ręki krótką fajkę odłożoną widocznie na odgłos dzwonka, pociągnął kilkakrotnie i rzekł krótko:

– O cóż chodzi?

Tymczasem de Batz zrzucił płaszcz i kapelusz, położył je na plecionym krześle i zajął miejsce koło ognia. Założył nogę na nogę i zaczął się gładzić po łysej czaszce, nie śpiesząc się widocznie z odpowiedzią. Zachowanie jego zdawało się działać na nerwy H~eronowi.

– O cóż chodzi? – powtórzył, uderzając pięścią w stół, aby zwrócić uwagę przybysza – odezwij się wreszcie! Czemu przychodzisz o tak późnej porze? Czy po to, aby mnie i siebie skompromitować?

– Powoli, powoli, przyjacielu – odpowiedział de Batz filozoficznie – nie trać czasu na próżne słowa. Czy przychodziłem kiedy do ciebie bez potrzeby? Czy miałeś kiedy powód do uskarżania się na mnie?

– Wizyty twoje będą w przyszłości jeszcze kosztowniejsze, mój drogi, mam obecnie większą władzę – zamruczał H~eron.

– Wiem o tym – odparł de Batz – nowe prawo. Możesz zaskarżyć kogo zechcesz, poszukiwać i skazywać kogo chcesz i wysyłać przed trybunał, nie dając najmniejszej nadziei ratunku – wiem.

– Czy po to przyszedłeś w nocy do mnie, aby mi to wszystko opowiedzieć? – zaperzył się H~eron.

– Nie. Przyszedłem tak późno, gdyż przypuszczam, że w przyszłości ty i twoi powiernicy będziecie tak zajęci przez cały dzień polowaniem dla gilotyny, że tylko nocne godziny pozostaną dla przyjaciół. Widziałem cię przed kilkoma godzinami w teatrze, więc miałem nadzieję, że jeszcze się nie położyłeś.

– Dobrze, a czego żądasz?

– Raczej, powiedzmy, czego ty żądasz, obywatelu H~eronie?

– Za co?

– Za moją ciągłą swobodę działania za twoimi plecami.

H~eron odsunął nagłym ruchem krzesło i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami. Spoglądał piorunującym wzrokiem na de Batza, przypatrującego się z pochyloną na bok głową przymrużonymi oczyma spokojnie temu nieludzkiemu potworowi, który otrzymał tego dnia nieograniczoną władzę nad tysiącami istot ludzkich.

H~eron był jednym z tych mężczyzn, którzy są niepokaźni pomimo wysokiego wzrostu. Głowę miał małą, wąską, włosy spadające w nieładzie na czoło, plecy kabłąkowate, a nogi długie, kościste, zgięte w kolanach jak u spracowanego konia. Zapadnięte policzki i duże wyłupiaste oczy o okrutnym wyrazie stanowiły dziwną sprzeczność z miękkim kształtem ust o czerwonych pełnych wargach i nikłym podbródku.

Nawet w tej chwili, gdy patrzył na de Batza, chciwość i okrucieństwo staczały w nim zaciętą walkę, której wynik zawsze jest niepewny u ludzi tego pokroju, co on.

– Nie wiem, czy w dalszym ciągu będę miał z tobą do czynienia. Jesteś obmierzłą sztuką, która dosyć już narzucała się komitetowi bezpieczeństwa publicznego przez przeszło dwa lata. Chciałbym z przyjemnością zmiażdżyć cię raz na zawsze jak uprzykrzoną muchę.

– Z przyjemnością, nie wątpię o tym, ale bardzo byłoby to niepraktyczne z twojej strony – odparł zimno de Batz. – Otrzymasz trzydzieści pięć liwrów za moją głowę, a ja ofiaruję ci dziesięć razy więcej za moją wolność działania.

– Wiem, ale ta gra staje się zbyt niebezpieczna.

– Czemu? Jestem bardzo mało wymagający. Żądam niewiele: nie puszczaj swej sfory na mój trop…

– Masz zbyt wielu sprzymierzeńców…

– Nie chodzi mi wcale o nich – nie suszę sobie głowy o ich bezpieczeństwo, niech sami sobie radzą.

– Ale ile razy złowimy którego z nich, mogą ciebie wydać w sądzie.

– W czasie tortur, wiem – dodał de Batz spokojnie, wyciągając nad ogniem ospowate ręce. – Używacie teraz tortur w sądzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliście wszystko, co tylko piekło wymyślić może.

– Co ci do tego? – rzekł H~eron szorstko.

– Ależ nic a nic, naturalnie! Chciałem ci nawet zaofiarować trzy tysiące pięćset liwrów z obietnicą, że więcej nie będę się już zajmował tym, co się dzieje w murach więzienia.

– Trzy tysiące pięćset liwrów! – zawołał H~eron z takim zdumieniem, że nawet jego oczy straciły błysk okrucieństw, przybierając wyraz najwyższej chciwości.

– Dwa małe zera, dodane do trzydziestu pięciu, który otrzymałbyś za moją głowę – rzekł de Batz, i jakby od niechcenia ręka jego wsunęła się do kieszeni płaszcza. – Nie mieszaj się do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniądze będą twoje.

Zapadło milczenie. Przez wąskie, zakratowane okno srebrzyste promienie księżyca walczyły z żółtym światłem lampy oliwnej, oświecając bladą twarz agenta komitetu, w którego duszy toczyła się walka między okrucieństwem a chciwością.

– A więc, czy załatwimy interes? – spytał w końcu de Batz, swym miodowym głosem, na wpół wyciągając kuszący zwój papierków. – Daj mi tylko zwykłe pokwitowanie, a pieniądze będą twoje.

H~eron mruknął zawistnie:

– To niebezpieczna zabawka, mówię ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowołane ręce i znajdą się ni stąd ni zowąd pod gilotyną.

– Pokwitowanie może wpaść jedynie w ręce sprzymierzonych – odparł Gaskończyk – bo nawet jeżeli mnie zaaresztują, to i w tym wypadku dostanie się do rąk agenta komitetu, któremu na imię H~eron. Musisz ryzykować, przyjacielu – przecież i ja czynię to samo.