Выбрать главу

Obejrzał się. Rozjarzone linie magicznego kręgu Eryka zamigotały i zgasły.

— Wiesz, nie jestem wybredny — powiedział. — Miałem tylko wrażenie, że obiecałeś zabrać nas z powrotem do Ankh. To nie jest Ankh. Poznaje po pewnych drobnych szczegółach, jak choćby migotanie czerwonych cieni na ścianach jaskini i daleki krzyki. W Ankh krzyki rozlegają się na ogół z bliższej odległości — dodał.

— Dobrze, że w ogóle udało się go uruchomić — naburmuszył się Eryk. — Podobno magiczny krąg nie może działać na odwrót. W teorii oznacza to, że ty stoisz wewnątrz, a rzeczywistość przesuwa się dookoła. Bardzo dobrze sobie poradziłem. Rozumiesz — w głosie chłopca zawibrował entuzjazm — jeśli przepisać kodeks źródłowy i … to najtrudniejsze… przefazować go przez wysoki poziom…

— Tak, tak bardzo sprytne, co tez jeszcze ludzie wymyślą — przerwał mu Rincewind. — Jest tylko pewien problem. Widzisz, całkiem możliwe, że trafiliśmy do Piekła.

— Tak?

Brak reakcji Eryka trochę go zaskoczył.

— No wiesz — dodał. — takie miejsce z demonami w środku.

— Tak?

— Na ogół przyjmuje się, że jest to dobre miejsce, żeby się w nim znaleźć.

— Myślisz, że uda się im to wytłumaczyć?

Rincewind zastanowił się. Najkrócej mówiąc, nie był pewien, co mogą z nim zrobić demony. Ale wiedział, co mogą zrobić ludzie. A po całym życiu spędzonym w Ankh-Morpork, Piekło może się okazać wcale nie gorsze. A na pewno cieplejsze.

Przyjrzał się kołatce. Była czarna i przerażająca, co zresztą nie miało znaczenia, gdyż była również zawiązana, a zatem nie nadawała się do użytku. Obok niej, z wszelkimi znakami niedawnej instalacji, ktoś nie wiedział, co robi i nie chciał tego robić, w podrapanym drewnie tkwił czerwony przycisk. Rincewind na próbę dźgnął go palcem.

Dźwięk, jaki się rozległ, mógł być kiedyś popularną melodią, może nawet napisaną przez zdolnego kompozytora, na którego przez jeden ekstatyczny moment spłynęła muzyka sfer. Teraz jednak zabrzmiał po prostu: bing — BONG — ding — DONG.

Byłoby też niedbałym wykorzystaniem słownika nazwanie „koszmarną” istoty, która otworzyła drzwi. Koszmary wyglądają zwykle niezbyt sensownie i trudno jest komukolwiek wytłumaczyć, co jest tak przerażającego w fakcie, że czyjeś skarpety nagle ożyły, albo w gigantycznych marchewkach wyskakujących zza żywopłotu. Ta istota była tego rodzaju straszliwą istotą, jaka może zostać stworzona przez kogoś, kto długo siedzi i bardzo wyraźnie snuje potworne myśli. Miała więcej macek niż nóg, ale mniej ramion niż głów.

Miała też identyfikator.

Napis na nim głosił: „nazywam się Urglefloggah, Pomiot Otchłani i Odrażający Strażnik Wrót Strach. W czym mogę pomóc?”

Nie była tym zachwycona.

— Czego? — warknęła.

Rincewind wciąż czytał napis na identyfikatorze.

— A w czym możesz pomóc? — zapytał osłupiały.

Urglefloggah, trochę podobny do zmarłego tragicznie Quelcamisoatla, zgrzytnął niektórym zębami.

— Witamy — zaczął tonem kogoś, kogo cierpliwie wyuczył roli ktoś inny, z rozpalonym do czerwoności drągiem w ręku. — Jestem Urglefloggah, Podmiot Otchłani i dzisiaj będę waszym przewodnikiem… Niech wolno mi będzie jako pierwszemu powitać was w naszych luksusowo wyposażonych…

— Chwileczkę — wtrącił Rincewind.

— …pamiętając o waszej wygodzie…

— Coś się tu nie zgadza — stwierdził Rincewind.

— … w pełni uwzględniając życzenia WASZE, naszych klientów… — kontynuował demon ze stoickim spokojem.

— Przepraszam bardzo! — zawołał Rincewind.

— … możliwie przyjemnym — zakończył Urglefloggah. Gdzieś z głębi gąszczu macek wydobył się głos podobny do westchnienia ulgi. Po raz pierwszy demon sprawiał wrażenie, że słucha. — Tak? Czego? — zapytał.

— Gdzie jesteśmy? — chciał wiedzieć Rincewind.

Liczne usta wykrzywiły się radośnie.

— Rżyjcie, śmiertelni!

— Co? Jesteśmy w stajni?

— Drżyjcie i pełzajcie, śmiertelni! — poprawił się demon. — Bowiem zostaliście skazani na wiecz… — Przerwał nagle i jęknął cicho. — Czeka was krótka terapia korekcyjna — poprawił się znowu, wypluwając kolejne słowa. — mamy nadzieję, że zdołamy uczynić ją przyjemną i pouczającą, zachowując w należytej powadze wszelkie prawa WAS, naszych klientów.

Kilkorgiem oczy spojrzał na Rincewinda.

— Okropne, prawda? — odezwał się normalniejszym głosem. — To nie moja wina. Gdyby to ode mnie zależało, mielibyście znowu te płonące cosie w czymś tam. Szybko i sprawnie.

— To jest Piekło, prawda? — spytał Eryk. — Widziałem obrazki.

— Masz rację — przyznał żałośnie demon. Usiadł, a każdym razie złożył się w niepojęty sposób. — Kiedyś było inaczej. Osobista obsługa. Ludzie czuli, że się nimi interesujemy, że nie są numerami na liście, ale tymi… ofiarami. Mieliśmy bogate tradycje. Akurat Go to obchodzi. Ale po co opowiadam wam o swoich kłopotach. Macie dość własnych, skoro nie żyjecie i trafiliście tutaj. Nie jesteście przypadkiem muzykami?

— Nie jesteśmy nawet mar… — zaczął Rincewind.

Demon nie słuchał go, lecz ruszył ciężko wilgotnym korytarzem, machając, by szli za nim.

— Gdybyście byli muzykami, naprawdę byście to znienawidzili. To znaczy znienawidzili bardziej. Ściany przez cały dzień wygrywają muzykę. Znaczy, On nazywa to muzyką. Nie mam nic przeciwko jakiejś niezłej melodyjce… Czemuś, przy czym można powrzeszczeć. Ale to nie to. Słyszałem, że powinniśmy mieć najlepsze melodie, więc czemu słuchamy czegoś, co brzmi jakby ktoś uruchomił pianino, a potem sobie poszedł i je zostawił?

— Chciałem zaznaczyć…

— I jeszcze doniczki. Nie zrozumcie mnie źle, przyjemnie jest mieć tu coś zielonego. Chłopcy mówią czasem, że te rośliny nie są prawdziwe. Ale ja myślę, że muszą być, bo kto przy zdrowych zmysłach zrobiłby roślinę, która wygląda jak ciemnozielona skóra i cuchnie jak zdechły leniwiec. On twierdzi, że nadają pomieszczeniom przyjazny i zachęcający wygląd. Przyjazny i zachęcający! Widziałem już twardych ogrodników, którzy załamywali się i płakali! Mówię wam, twierdzili, że wszystko, co z nimi potem zrobimy, to zamiana na lepsze!

— Martwi jeszcze nie… — odezwał się Rincewind, usiłując wbić słowa w szczelinę nieskończonego monologu stwora. Nie zdążył jednak.

— Automat do kawy, owszem, automat jest niezły. Muszę przyznać. Dotąd topiliśmy tylko ludzi w jeziorach kociego moczu, ale nie zmuszaliśmy ich, żeby go kupowali na kubki.

— Nie jesteśmy martwi! — krzyknął Eryk.

Urglefloggah zatrzymał się niepewnie.

— Oczywiście, że jesteście — rzekł. Inaczej by was tu nie było. Nie wyobrażam sobie, żeby tu przyszli żywi ludzie. Nie przetrwaliby nawet pięciu minut. — Otworzył kilka paszcz, demonstrując kolekcję kłów. — Hua hua — dodał. — Gdybym tu złapał żywych ludzi…

Rincewind nie na darmo przeżył długie lata w paranoidalnych kompleksach Niewidocznego Uniwersytetu. Czuł się niemal jak w domu. Odruchy zadziałały z niewyobrażalną precyzją.

— Chcesz powiedzieć, że nikt cię nie uprzedził?

Trudno było stwierdzić, że wyraz twarzy Urglefloggaha się zmienił, ponieważ trudno byłoby ustalić, która z jego części jest wyrazem twarzy. Stanowczo jednak otoczyła go aura nagłej, urażonej niepewności.

— O czym nie uprzedził? — zapytał.

Rincewind obejrzał się na Eryka.