Выбрать главу

Ludzie twierdzący ze przez dwa miesiące przebywali z wizytą u ciotki, zawsze się denerwują na myśl o ludziach, którzy mogą się zjawić i omyłkowo uznać, że tamci wcale u niej nie przebywali. A w wyniku złudzenia optycznego może im się nawet wydawać, że widzieli, jak ci pierwsi robią pewne rzeczy, których w żaden sposób robić nie mogli, ponieważ właśnie byli u ciotki.

SZANSA JEDNA NA MILION, stwierdził Śmierć. DOKŁADNIE JEDNA NA MILION.

— Och — westchnął z ogromną ulgą kwestor. — Ojej… Co za pech… — Poweselał wyraźnie. — Oczywiście, ten hałas trochę przeszkadza. Ale, na nieszczęście, nie pożyje on tam chyba za długo.

TO ISTOTNIE MOŻLIWE, odparł uprzejmie Śmierć. JESTEM JEDNAK PEWIEN, ŻE NIE CHCIELIBYŚCIE, BYM ZBYT CZĘSTO WYGŁASZAŁ STANOWCZE OPINIE W TAKICH KWESTIACH.

— Nie! Oczywiście, że nie — zapewniał szybko kwestor. — No dobrze. Cóż, wielkie dzięki. Biedny chłopak. Co za szkoda. Ale nie ma rady. Powinniśmy podejść do tego filozoficznie.

MOŻE POWINNIŚCIE.

— Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać.

DZIĘKUJĘ.

— Żegnaj.

DO ZOBACZENIA.

Hałasy ustały tuz przed śniadaniem. Jedynie bibliotekarz zasmucił się z tego powodu. Rincewind był jego asystentem i przyjacielem, a także niezastąpionym pomocnikiem przy obieraniu bananów. Poza tym miał wyjątkowe zdolności do ucieczek przed wszelkimi zagrożeniami. Zdaniem bibliotekarza nie należał do typów, które łatwo dają się złapać.

Zapewne nastąpiła niezwykła koniunkcja okoliczności…

Było to o wiele bardziej prawdopodobne wyjaśnienie.

Rzeczywiście nastąpiła niezwykła koniunkcja okoliczności. Szansa jedna na milion sprawiła, że ktoś właśnie obserwował, studiował i szukał właściwych narzędzi do szczególnego zadania.

I natrafił na Rincewinda.

To było niemal zbyt proste…

I tak Rincewind otworzył oczy. Nad sobą zobaczył sufit. Gdyby to była podłoga miałby kłopot.

Na razie dobrze.

Ostrożnie obmacał powierzchnię wokół siebie. Była nierówna, drzewna, z jakąś samotną dziurą po gwoździu. Ludzki typ powierzchni.

Uszy wychwyciły trzask ognia i jakiś bulgot, źródło nieokreślone.

Nos, czując się pozostawiony nieco z boku, pośpiesznie zameldował o zapachu siarki.

W porządku. Co z tego wynikało? Że leży na szorstkiej, drewnianej podłodze w pokoju oświetlonym blaskiem ognia, gdzie coś bulgocze i wydziela zapach siarki. W owym nierzeczywistym, sennym stanie Rincewind był całkiem zadowolony z tego procesu dedukcyjnego.

Co jeszcze?

A tak.

Otworzył usta i wrzeszczał, i wrzeszczał, i wrzeszczał.

Poczuł się trochę lepiej.

Poleżał jeszcze chwilę. Przez splątany kłąb wspomnień przebiła się pamięć o porankach w łóżku, kiedy był małym chłopcem i rozpaczliwie dzielił mijający czas na coraz mniejsze fragmenty, by jak najdalej odsunąć straszną chwilę, gdy będzie musiał wstać i zmierzyć się z problemami życia. Takimi jak — w danej sytuacji — kim jest, gdzie jest i dlaczego jest.

— Czym jesteś? — zapytał głos z samej granicy świadomości.

— Właśnie do tego dochodziłem — wymruczał Rincewind.

Pokój falował przez chwilę, nim znieruchomiał, a Rincewind uniósł się na łokciach.

— Ostrzegam — zawołał głos, dochodzący chyba od stołu — Chronią mnie liczne i potężne amulety.

— To świetnie — pochwalił Rincewind. — Żałuję, że mnie nie chronią.

Z mgły zaczęły destylować szczegóły. Znalazł się w długim, niskim pomieszczeniu, którego jeden koniec całkowicie zajmował ogromny kominek. Na biegnącej wzdłuż całej ściany ławie stała kolekcja szkła, wyraźnie stworzona przez dręczonego czkawką pijanego dmuchacza. Na haku w swobodnej pozie wisiał szkielet. A na drążku obok niego ktoś przybił wypchanego ptaka. Jakiekolwiek grzechy popełniło w życiu nieszczęsne zwierzę, nie zasłużyło na to, co uczynił z nim dermoplasta.

Wzrok Rincewinda omiótł podłogę. Było jasne, że od dawna nie zaznała innego omiatania. Tylko wokół niego usunięto odłamki szkła i retort, robiąc miejsce dla…

Magicznego kręgu.

Wyglądał bardzo solidnie. Ktokolwiek go wykreślił, musiał dokładnie zdawać sobie sprawę, że celem kręgu jest podział universum na dwie części, zewnętrzną i wewnętrzną.

Rincewind, oczywiście, znalazł się w wewnętrznej.

— Aha — powiedział.

Ogarnęło go doskonale znane i niemal pocieszające uczucie bezradności i zgrozy.

— Zaklinam i zakazuję ci wszelkich wrogich ataków, demonie z otchłani — zabrzmiał głos dobiegający, jak uświadomił sobie Rincewind, zza stołu.

— Dobrze, dobrze — rzucił szybko. — Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciw temu. Tego…Czy jest możliwe, że nastąpił malutki błąd?

— Precz!

— Zgoda! — Rincewind rozejrzał się nerwowo. — Jak?

— Nie myśl, że zdołasz zwabić mnie i doprowadzić do zguby owym kłamliwym językiem, potworze Shamharotha — oznajmił stół. — Jestem oświecony w sprawach demonów. Wykonuj rozkazy, bo odeślę cię do wrzących piekieł, skąd przychodzisz. Z których przychodzisz, przepraszam. Właściwie: z których przybywasz. I nie żartuję.

Zza stołu wysunęła się postać. Była dość niska, a większą jej część skrywały najrozmaitsze znaki, amulety i talizmany, które — choć niezbyt skuteczne przeciw magii — z pewnością stanowiłyby dostateczną ochronę przed średniej mocy pchnięciem miecza. Postać nosiła okulary i miała kapelusz z długimi klapkami po bokach; nadawały jej wygląd krótkowzrocznego spaniela.

W drżącej dłoni ściskał miecz, tak głęboko rzeźbiony w magiczne symbole, że zaczynał się krzywić.

— Wrzących piekieł, mówiłeś? — upewnił się Rincewind.

— Właśnie. Gdzie krzyki przerażenia dręczonych, torturowanych…

— Tak, tak. Zrozumiałem. Ale, widzisz, rzecz w tym, że tak naprawdę wcale nie jestem demonem. Wobec tego, czy mógłbyś mnie wypuścić?

— Nie oszuka mnie twój wygląd, demonie — oznajmiła postać. I bardziej normalnym głosem dodała: — Zresztą demony zawsze kłamią. To ogólnie znany fakt.

— Doprawdy? — Rincewind chwycił się ostatniej deski ratunku. — W takim razie… jestem demonem.

— Aha! Zdradzony przez własne usta!

— Słuchaj! Nie mam zamiaru tego znosić — stwierdził Rincewind. — Nie wiem, kim jesteś ani co się tu dzieje, ale mam zamiar się czegoś napić. Zgoda?

Zamierzał wyjść z kręgu i zesztywniał nagle od wstrząsu: iskry strzeliły z runicznych inskrypcji i uziemiły się w całym jego ciele.

— Zaiste nie w wtw… nie wwt… — Przywoływacz demonów zrezygnował. — Nie uda ci się wyjść z tego kręgu, dopóki cię nie uwolnię. Jasne? Nie chcę być nieuprzejmy, ale gdybym zwyczajnie cię wypuścił, mógłbyś przyjąć swoją prawdziwą postać. I to straszliwą postać, jak się domyślam. Precz! — dodał czując, że nie utrzymuje właściwego tonu.

— Dobrze, dobrze. Chętnie odejdę — uspokoił go Rincewind, rozcierając łokieć. — Ale i tak nie jestem demonem.

— To dlaczego odpowiedziałeś na przywołanie? Pewnie tylko przypadkiem przechodziłeś akurat przez paranormalny wymiar, co?

— Coś w tym rodzaju, jak sądzę. Nie pamiętam dokładnie.

— Spróbuj czegoś innego, to za bardzo prymitywne. — Przywoływacz oparł miecz o pulpit, na którym leżała gruba, ociekająca zakładkami otwarta księga. A potem zatańczył nagle. — Udało się! — zawołał. — Hihi!

Zauważył osłupiałe spojrzenie Rincewinda i opanował się szybko. Chrząknął z zakłopotaniem i podszedł do pulpitu.