Spełniły się wszelkie przepowiednie: własny dom jest własną tragedią do wiecznego remontu. Dzwonię po ekipę budującą dworki. Przyjechali, naprawili. Dom pusty kilka lat „wiotczeje”, nie trenując zamieszkania.
Puszczam w wozie Thelemanna, ratuje mi życie, dając podsłuchać życie gdzie indziej. Bez uszczelek, walących się ścian, pieprzonych rachunków. U niego tak spokojnie, poukładane już warstwy czasu i harmonii.
21 VIII
Zjawia się stolarz. Widzę po minie Piotra krztuszącego się ze śmiechu, że coś się szykuje.
– Idź, sama zobacz.
Stolarz, dwudziestoparoletni chłopak z okolicy, przybija na tarasie swoją koncepcję.
– Co to jest? – pakuję palec w dwucentymetrowe dziury stalowej siatki.
– Moskitiera.
– Na co?
– Na myszy, metalowej nie przegryzą.
– Panie, my tu mamy końskie muchy od krów, moskitiera jest na owady, co panu… – załamuję się, ten facet najchętniej oplótłby nam dom drutem kolczastym, wmawiając, że to na komary.
– Ale pani tyle mówiła o myszach, że się zasugerowałem. Nie, no jak się nie podoba, zmienię.
Jadę po lepy na muchy. Są tylko francuskie. Zawieszamy je w strategicznych miejscach. Wieczorem nie ma wątpliwości, wyprodukowali je buddyści. To nie lepy, tylko chorągiewki modlitewne powiewające na wietrze. Nie złapała się żadna z błogosławionych much.
22 VIII
Prąd nie płynie, woda się leje, burdel niesprzątnięty – ale za to mamy poranek. Takie widoki o świcie zza płota są na Seszelach. Nasze lepsze, tam natychmiast prześwietla je tropikalny upał.
Następna wizyta stolarza wygląda na dalszy ciąg skeczu. Tym razem przyniósł prawdziwe moskitiery, ale młoteczkiem przybił je do drzwi.
– Jak my wyjdziemy na taras? – pytam spokojnie, niemal dydaktycznie. – To mają być otwierane moskitiery. Po co nam zabite dechą drzwi?
Słowa trzeba rysować, wyliczać w centymetrach i to już dwadzieścia kilometrów za Warszawą.
Przed spaniem ścieram ze stołu brud, okruchy. Myję Go, oporządzam przed nocą. Poklepuję drewniany blat, tak jak się klepie po grzbiecie konia czy ukochanego psa. Z wdzięczności i szacunku albo dla dodania odwagi. Jego deszczułki dorastały dziesiątki lat do mojej ręki.
23 VIII
Boję się przyjazdu stolarza. Ma przywieźć szafę. Wynoszą ją z wozu. Nie dowierzam, otwieram szuflady, drzwi – w dobrą stronę. Jest dokładnie według rysunku. Doskonała, jak wyrzeźbiona, a nie zbita z dech.
Maluję ją „błękitem egejskim”. Nie wiem, czy to najbardziej mityczny z odcieni niebieskiego, ale na pewno najbardziej agresywny. Taki sam wżarł się w niebo i udaje świętoszka.
Według skali nieszczęść przeprowadzka po śmierci w rodzinie i rozwodzie jest najbardziej stresującym wyczynem. Zgadzam się, ale trzecie miejsce w rankingu horrorów jest ex equo z pierwszym i drugim. Umieram ze zmęczenia i rozwodzimy się ciągle z powodu drobiazgów. Kwestia, gdzie ma wisieć obraz, staje się przyspieszoną aż do kłótni analizą światopoglądu: co to jest funkcjonalność, nastrój, perspektywa i siła kolorów. Kompromisowo nie wieszamy spornego dzieła. Obrazki stoją pod ścianą, przesuwając się z jednego pokoju do drugiego w zależności od przesunięcia sił i czułości między nami.
24 VIII
W południe jestem nieumyta, nieuczesana. Ledwo zdążyłam w przelocie wepchnąć sobie w oczy szklą kontaktowe. To się nazywa szczęście jednorodzinne.
Facet kupujący od nas mieszkanie – Lokator (zaczynam go tak nazywać na cześć horroru Polańskiego) – prosi o zmianę terminu u notariusza, trafił się mu wyjazd wakacyjny. Wiedziałam, że cały mój misterny plan finansowy padnie. Był zbyt doskonały. Zaczynam się bać.
25 VIII
Przywożą kredens. Wnoszą i trach: walą się wszystkie proporcje. Wybraliśmy go z katalogu, na czują. Sądząc po innych meblach w tym sklepie, miał być kredensikiem, trochę mozartowskim – białym, lekko podrzeźbionym, z dźwięczącymi farfurkami szyb.
To, co nam przywieźli, jest renesansowym kredencho. Zniszczył nam kuchnię i salon, zdruzgotał resztę mebli. Pola chowa się w jego parterowych szkatułkach.
Zjawia się mysi Terminator. Zacny pan z przedwojennym wykształceniem i kulturą. Humanista myszeista. Nie znosi pułapek, są zbyt okrutne. Ocenia podsiadłość na trzy rodziny gryzoni. Lubi myszki, żyje z ich zabijania. Jest w tym tak dobry, że nie widział ich od lat. Rozkłada strategicznie niebieskie mydełka. Robi to w transie, intuicyjnie dobierając miejsca. W efekcie znajdujemy je też na tarasowej kanapie.
Kilka myszy doświadczalnych zje trutkę i wyschnie na wiórek. Reszta uzna to za niesmaczne i odpuści sobie kolonizację.
26 VIII
Notariusz, podpisanie umowy sprzedaży z Lokatorem. Został właścicielem, a ja nie mam z tego ani grosza. Notariuszka mówi, że to normalne, pieniądze wpłyną, kiedy on dostanie kredyt. Lokator opalony, zadowolony z siebie obiecuje, że w ciągu tygodnia.
Nie czuję się pewnie. Moja babcia straciła majątek, sprzedając przed wojną kamienicę w Białymstoku. Dostała pieniądze w walizce: z wierzchu banknoty, pod spodem gazeta. Jestem dziedziczna? Rodzice też dali się nabrać i po przeprowadzce mieliśmy z powrotem wprowadzkę do dawnego mieszkania. Czy wyjście z własnego domu jest zanurzeniem się w świecie oszustów czyhających na wolny lokal?
29 VIII
Za trzy dni kupuję dom. Lokator dzwoni beztrosko, że forsy nie ma, bo nasza notariuszka była niekompetentna i czegoś nie dodała. Ja ją poleciłam, więc oczywiście to moja wina. On miał lepszego notariusza w Tarnobrzegu. Wystarczyło zapakować dziecko i ruszyć karawaną na południe.
Muszę przełożyć kupno domu na trzeciego września, tuż przed wyjazdem do Moskwy. Dzwonić, przepraszać za bezczelnego luzaka. Piotr mówi, że w ostateczności wrócimy do Józefosławia. Czy my się przeprowadziliśmy, czy wyjechaliśmy ciężarową z dobytkiem na letnisko?
30 VIII – 2 IX
Staram się żyć normalnie. Stawiać talerz na stole, nie myśląc, że być może mam tylko ten talerz i stół i nie mam domu, dawnego mieszkania. Przede mną procesy sądowe. Drugiego nocą pojawiają się na moim koncie pieniądze.
WRZESIEŃ
3 IX
Jedziemy dać Lokatorowi klucze. On zadowolony: obiecał, że zapłaci, ale kiedy?… Za zostawioną mu szwedzką pralkę-suszarkę też zapłaci… jednak nie aż tyle, ile uzgodniliśmy. Piotra zamurowuje. Gdyby wiedział, zabrałby pralkę przy przeprowadzce. My nie mamy na nią miejsca, ale dałoby się komuś znajomemu albo do domu dziecka. Na mój gust Lokator zapłaci połowę. Będzie się z tym lepiej czuł. Resztę sobie weźmie w ramach urojonych odszkodowań i wygranej z frajerami.
Wszystko spisuję, żeby nie zapomnieć, z nim nie spisałam umowy, i to o duże pieniądze.
Mówi, że „przyjął do świadomości” nasze pretensje. Tyle że on się jeszcze jej nie dorobił. Świadomością obdarzeni są ludzie uczciwi. On ma zaledwie mózg, i to szwankujący. Słusznie wyciągnął z tarota kartę „Szaleńca”.
Zwijamy się, żeby nie oglądać więcej tego prototypu biznesmena. Garnitur, lakier ogłady na twarzy i parę treningów psychomotorycznych, po których wie, że ludzka uprzejmość to słabość do wykorzystania. Z zawodu jest przecież „Sales Force Trainer”.
O trzynastej podpisanie z Malarką papierów u notariusza. Proszę, żeby nie czytał strona po stronie, znamy ten utwór z umowy przedwstępnej. Za dwie godziny mam samolot. Notariusz robi, co może, przyspieszając tempo. Samolot za półtorej godziny. Płacę, całuję Malarkę i z tarczą dokumentów ozdobioną ortem zbiegam do wozu. Piotr z Połą przespali transakcję mojego życia. Prawie na sygnale prujemy w stronę Okęcia – została mi godzina.
W sali odlotów nie myślę już o papierach, przelewach. Zaczynam zwierzęco tęsknić za Połą. Zostawiam ją prawie na tydzień. Piotr się nią dobrze zajmie, ale jednak. Nigdy nie była beze mnie tak długo. Raz przez dwa dni, gdy miała pół roku. Co z tego było? Piotr zastosował jakieś goebbelsowskie metody wychowawcze i zaczęła całkiem świadomie mówić pierwsze słowo: tata.
Mam pokój przez ścianę z Januszem Głowackim. Umawiamy się na spacer po Arbacie.
Z reguły na takich wyjazdach jest się samemu, z misją oczywiście. Zapoznajemy się, zbliżamy otoczeni grozą Moskwy. Dobrze, że on taki duży i postawny.
Pod hotelem w centrum miasta watahy bezpańskich psów. Obok amerykańska ambasada z drutami elektrycznymi na wysokości mojej głowy. Trzeba się schylić, żeby przejść obok chodnikiem. Ulice są tutaj przedłużeniem Syberii, bez końca na długość i szerokość. Beton domów przykryty świecącymi lampkami. Sowieckie Las Vegas. Piesi na ulicy wszyscy przegrani, ci w limuzynach – zwycięzcy. Uczciwie zarobić się nie da, tylko wygrać. Słynny Arbat okazuje się dość parszywym deptakiem. W mojej wyobraźni to była cała Dzielnica Łacińska artystów.