Выбрать главу

25 I

Muniek się udzielił w wywiadzie o kobietach do „Wysokich Obcasów”. Podrywa je, gdy mu się podobają: „Mam taki przelot” – mówi. Czuję się przeleciana przez Muńka mentalnie, wte i wewte.

Próbowałam wyobrazić sobie anioła miłości. Bez imienia, z twarzą tego, kogo się kocha. Miałby długie skrzydła, ułożone w tren sukni ślubnej. Gdy miłość się skończy, wyrywałby sobie pióra, wyskubywał je do krwi i maczał w kałamarzach ran, żeby napisać…

…No właśnie, co? Nie doczytałam.

27 I

Średniowieczny danse macabre na boisku dla milionów widzów z całego świata: roześmiany, wysoki blondyn kopnął piłkę, odwrócił się od publiczności i padł na trawę. Natychmiast podbiegli lekarze, reanimacja, szpital. Bez skutku. Umarł od razu, wbrew oczywistości, że szybka pomoc lekarska, młodość coś mogą przeciw śmierci. Któż jak Bóg? – pytają w Biblii, chwaląc moc Pana, któż jak sportowiec jest zdrowszy. Jego umieranie było podobne do przejścia kostuchy przecinającej jednym zamachem ludzkie życie bez względu na stan, wiek, urodę.

Wysportowany, piękny mężczyzna ścięty na murawie w sekundę, odrzucony na stos trupów. Współczesny taniec śmierci. Nie malowany na ścianach kościoła, ale sfilmowany na boisku. W samym środku pasji życia.

28 I

Jesteśmy zaproszeni w połowie lutego na ślub córki Piotra do Berlina. Lubię patrzeć na śluby: na pannę młodą prowadzoną pod rękę przez ojca do oczekującego narzeczonego. Pradawny gest Boga prowadzącego Ewę do stęsknionego towarzystwa Adama.

Strasznie mi żal, że z czasem suknia ślubna spłowiała. Obszarpano z niej wszystkie renesansowe, barokowe ozdoby. Straciła kolory raju. Sprano ją do nudnej bieli niby wyrośniętą sukienkę komunijną i to w czasach, gdy dziewictwo traci się niemal z mlecznymi zębami. Dlatego śnieżność sukni ślubnej jest sztandarem obłudy albo białą flagą panny młodej, oddającej się w niewolę małżeństwa. A on, pan i władca stworzenia, wystrojony w czarny garnitur urzędnika podpisującego kontrakt. Może cyrograf na miłość? Ta symbolika bieli i czerni jest dość złowieszcza dla związku. Co powstanie z ich złączenia? Szarość dni, uczuć.

Do ślubu idą też z młodą parą mieszczańskie zabobony gwarantujące szczęście: bukiet byle nie różowy, coś pożyczonego, starego, nowego, moneta w bucie, a kto kogo przeciągnie na swoją stronę, odchodząc od ołtarza, ten będzie rządził w małżeństwie.

Dlaczego to wszystko musi być zamknięte w przesądach i konwenansach, gdy miłość je tamie? Ugrzecznione ceremonie, poskromione barwy. Kościoły też wyblakły, zagipsowano w nich orgie średniowiecznych kolorów porządną bielą. Ze świątyń życia zamieniono je w sterylne kabiny transportu sumień.

Wieczorem, sprzątając zabawki Poli i jej farby, usiadłam przy kominku i się rozmarzyłam. Dziecięcymi kolorkami namalowałam suknię ślubną. Gdybym miała wyjść za mąż, pójść do ślubu, do raju, byłaby właśnie taka: jaskrawa i hałaśliwa. Mieniąca się światłem księżyca, słońca, blaskiem tropików. Haftowana w gwiazdy, drzewa i ciągnąca za sobą taftę fal. Szeleściłaby śmiechem. Na głowie nie cnotliwy wianuszek, ale wieniec ze zbóż, pióra, olśniewające kamienie i gniazda ptaków, wokół przedramienia miedziany wąż. W ręku ociekające sokiem owoce. Przy boku zwierzęta lęgnące się ze swymi szponami, futrem i kłami w klatkach mych zalet i wad. W takim stroju nie byłoby wątpliwości, kto stanie na ślubnym kobiercu. Oddajemy przecież siebie z całą menażerią pragnień. Bywa, że daremnie, komuś, kto nie wart jest tego splendoru.

Nie wezmę na razie ślubu, nie wystąpię z pawim ogonem wymyślonej sukni, symbolizującej moje nadzieje i uczucia. Nie dlatego, że nie kocham. Z miłości umówiliśmy się na uroczystą randkę naszego życia, gdy nie będziemy już mieli sił na rozwód. Wtedy powiemy starczym głosem: Tak. Temu, co wspólnie przeżyliśmy, narzeczeństwu codziennego życia.

– Czy to będzie na zawsze? – zapytają buddyści wierzący w reinkarnację. Ich romanse, jak te z książek

Alexandry David-Neel, trwają stulecia. Nie wierzę w wielość wcieleń. Jestem przekonana o jednorazowości duszy. Ale wierzę w reinkarnację miłości w trakcie jednego związku. Od zakochania po sprzeczki i nowy rozkwit. Jestem buddystką uczuć w chrześcijańskim obrządku miłości.

30 I

Dlaczego Polska najlepiej wychodzi opisana groteską? Ten ironiczny błysk w oku musi być wrodzony mieszkającym nad Wisłą. Potrafią go nawet wyeksportować, jak Gombrowicz. Zgryźliwy humor Mrożka jest najlepszym streszczeniem absurdu dziejącego się tutaj za komuny. Kondensacją tamtej atmosfery, dlatego, czytając go, śmiejemy się powietrzem lat 60.-70. Podobnie Rejs to groteskowy skrót długiej podróży przez Peerel. Albo Dzień świra, najdokładniejszy opis współczesnego inteligenta nie w chwale, ale właśnie w grotesce.

Co jest? Naprawdę w Polsce grotecha jest wrodzona? Co różni nas od Ruskich, Czechów i Niemców? Rosjanom zazdrości się wielkiej powieści, psychologicznych dramatów. Czesi mają balladowe powieści Hrabala, elegancko skrojone na miarę Europy książki Kundery. Niemieckojęzyczna literatura poza poezją to dla mnie filozofia od Kanta po Husserla, ale się nie znam. Zostanę więc przy Polsce. Groteska jest nabijaniem się z nieprzystawalności formy do treści. Wielkości do małości. To jedyny kraj w okolicy rozdęty do granic Morza Czarnego i Bałtyku w czasach jagiellońskiej świetności i skurczony do rozmiarów kundla narodowego parę wieków później. Mocarstwo bez granic, bo zniknęło po rozbiorach z mapy. Przez dwieście lat noszone w pamięci każdego Polaka. Wielkie i nieistniejące. Czy stąd ten groteskowy kiks, wrodzony z historią, geografią i językiem? Nie zdrowy, rubaszny śmiech, ale groteskowy prześmiech z nieprzystawalności do sytuacji?

Grał objechał Polskę i wrócił po nasze złote autko. Sprzedane. Teraz namysł, co kupić w zamian. Każdy jest lekarzem i mechanikiem samochodowym, każdy ma motoryzacyjne przesądy. „Nie kupuj samochodu na F: fiata, Francuza, forda”. „Każdy ford gówno wort”. „Peżocik gruchocik”. Chodzimy po garażach i spisuję te konkurencyjne rewelacje.

31 I

Otwieram szufladę bieliźniarki i natychmiast ją zatrzaskuję. Otwieram jeszcze raz, sprawdzam, czy mi się nie przywidziało. Między ręcznikami, upranymi ściereczkami i bielizną zobaczyłam nakrochmalony członek Piotra z zaprasowanym w kancik napletkiem. Zaglądam do biurka, tam między papierami na wspólne ubezpieczenie pulsują przypięte spinaczem biurowym jego jądra. Z książek w bibliotece wystają zakładki z jego włosów łonowych. Po jednym na zaczytany tom.

Po dziesięciu latach, niedługo nasza rocznica, mam chyba poczucie winy, że go przywłaszczyłam. Pewnie miewa ochotę na inne kobiety, przemykają mu przez wyobraźnię w kompletnym negliżu. Jest wierny nie z ciała, ale z obietnicy, że warto. Wbrew swojej naturze, wbrew sobie?

LUTY

1 II

Jest niedziela, Pola domaga się Jezuska. Idę z nią na mszę dla dzieci do zaleskiego kościoła. Niech poogląda żłóbek i wracamy. Wieczorem pojadę do dominikanów pomodlić się podczas normalnej, niedziecinnej mszy i w trochę innym, klasztornym obrządku. Stoję pod kolumną, Połcia przestawia figurki w sianku, naprzeciw przy drugiej kolumnie uśmiecha się do mnie Robert Tekieli. Ile jest w Polsce kościołów? Kilkadziesiąt tysięcy? jakim cudem się spotykamy? Czy my jesteśmy z jakiejś przypowieści: on o nawróconym, ja o jawnogrzesznicy? Ostatni raz widzieliśmy się kilkanaście lat temu. Nie należał jeszcze do pampersów, należał do siebie: newage’owy facet, który założył „bruLion”. Pasjonat z wizją.

Pracowaliśmy razem w krakowskim akademiku przy pierwszych podziemnych brulionowych numerach. Tych awangardowych i anarchistycznych. Za ich kolportowanie ścigała bezpieka. Trochę romansowaliśmy, trochę filozofowaliśmy, jak to dwudziestolatko-wie pochłonięci wyjątkową misją polegającą na byciu bezkompromisowo młodym. Opowiadałam mu o Ojcu Pio, on uśmiechał się z wyrozumiałością agnostyka. Patrzyłam na niego pobłażliwie, kiedy on za najgorszej komuny mówił, że w wolnej Polsce zostanie ministrem kultury.

Byliśmy sobą zafascynowani, ale nie było nam po drodze. Przy ostatnim chyba spotkaniu Robert przekornie powiedział: Zobaczysz, znowu się nam kiedyś zejdzie, za ileś lat.

Teraz? Kiedy stoimy naprzeciwko, obydwoje dzieciaci, po dwóch stronach barykady ołtarza? Nie odzywamy się do siebie. Rozdzieleni czasem i tym, co się przez ten czas z nami stało. Zadziwiające, ile różnych figur i poglądów może pomieścić ten Kościół.

Tekieli w swoich audycjach Radia Józef tępi wszystko poza katolicyzmem. Jego katolicyzm jest anachroniczny, co wykazał mu podczas radiowej dyskusji znawca teologii, udowadniając, że rola Kościoła po drugim soborze watykańskim została jasno określona: koniec z nawracaniem, Kościół ma przyciągać świętością i przykładem. Nie zależy mu na ilości pozornie wiernych. Żadnych krucjat duchowych. Robert bronił się w tej rozmowie niczym ostatni rycerz wyprawy krzyżowej, któremu odbierają ziemię obiecaną propagandy. Tekieli mówi niekiedy bardzo mądrze, uświadamiając katolikom, jakie skarby zawiera ich wiara. Nie odsyła do paciorka, poleca ojców Kościoła i ćwiczenia duchowe Loyoli. Niestety, jego kaznodziejski zapał zamienia go w nowoczesnego inkwizytora. Zapędza się w duchowe rasizmy, udowadniając, że wiara Europejczyków w osobowego Boga jest najlepsza. To co, Tybetańczycy mają gorzej, wierząc w nieosobowe? I w ogóle mają przerąbane, bo nie są Europejczykami? Robert w swojej radiowej „Encyklopedii New Age’u dla chrześcijan” mógłby pewnie skorzystać ze stów Wilbera: „Moim zdaniem, epidemia New Age, która – no cóż! – wywyższa magię i mit do poziomu nadpsychicznego i subtelnego, myli ego z self, preracjonalne wysławia jako transracjonalne, prekonwencjonalne spełnianie życzeń myli z postkonwencjonalną mądrością, chwyta swoje self nazywa je Bogiem. Życzę im dobrze, ale… Oby ich życzenia szybko się spełniły, żeby mogli odkryć, jak bardzo są w istocie niezadowalające”. Tyle że Robert nie odróżnia poziomu magicznego i regresji od stanów je przekraczających – transcendentalnych. Wszystko, co niekatolickie, wrzuca do worka „Szkodliwe”. Ze swojego radia robi parafialno-sekciarski kołchoźnik. Po co upraszczać resztę świata do guseł i diabła? Mylić bezosobowego ducha z jakimiś energiami czyhającymi, żeby nas skopać niby prąd z gniazdka.