Выбрать главу

– Kim jesteś?

– Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!… Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale ko-bieta przypadła do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego.

– Mamo! – Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. – Zginie, jeżeli będzie jeszcze musiał bić się z tobą! Przynieś mi z domu torbę!

Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłania-jąc spokojne niebo. Intensywne światło zniknęło, a diabel-skie koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna manda-la. Czułem się silny, ale dziwnie stary, jak gdybym ukoń-czył właśnie niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia le-karki, chcąc dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o nadciągającej katastrofie, która spotka wkrótce miasteczko.

Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dra-matyczna aura mojego przybycia najwyraźniej zrobiła na niej głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną mło-dą kobietę, poczułem potężny przypływ wdzięczności. Chciałem pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej pier-si. Przez chwilę niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem ten ekstrawagancki sposób ukazania się, by się oświadczyć.

Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiech-nęła się i uścisnęła mi dłoń.

– Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestra-szyłeś mnie jak jasna cholera… Widzisz mnie? Słyszysz? Ile palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samo-locie był ktoś jeszcze? Może pasażer?

– Ja… – Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego okre-ślonego powodu. Widok kokpitu cessny był pustą strefą w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za ste-rami. – Nie… Byłem sam.

– Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś mógł o tym za-pomnieć w każdej chwili.

– Blake… Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lot-nicze. Mój samolot stanął w płomieniach. -I owszem…

Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę pla-mił olej z mojego kombinezonu. Miałem zwęglone buty, ale moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających mnie ludzi – ogrodnika, szofera i dwojga staruszków, którzy widocznie prowadzili dom – zro-zumiałem, że w ich mniemaniu utopiłem się, byli więc cał-kowicie zdetonowani moim rzekomym zmartwychwsta-niem. Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z rakietami w rękach, a kilku chłopców rzu-cało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał im upadek samolotu.

Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem.

Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre. Oddychał ciężko, wpa-trując się niecierpliwie w splamioną olejem murawę-przy-pominał jakiegoś prześladowanego proroka morskiego, któ-ry zszedł na ląd w poszukiwaniu odstępcy ze swojej trzód-ki. Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-myśliłem się, że wskoczył do wody, by wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zamierzał oddać mi ostatnią posługę.

– Ojcze Wingate… On odzyskał przytomność. – Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. – Uważam, że ten cud zawdzięczamy tobie.

– Widzę, Miriam. – Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na baczności, ponieważ mierził go mój powrót między żywych. – No cóż, dzięki Bogu… Ale teraz pozwól mu odpocząć.

Światło przygasło, a potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a jej twarde, spartańskie rysy ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na doktor Miriam i przytuliłem głowę do jej łona.

Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuch-nięte, ponieważ rozciąłem je o własne zęby, a para niezna-nych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś – ktokolwiek aplikował mi sztuczne oddychanie, czynił to zbyt silnie, wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał mnie zabić. Poprzez głęboki blask oświetlający rzekę, przypomi-nającą teraz krajobraz księżycowy, pozbawiony cienia, wi-działem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczy-wie, być może usiłując rzucić mi wyzwanie. Próbował mnie reanimować czy zabić?

Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przy-tomności. Przypomniałem sobie, że zszedłem z kadłuba samolotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie na piasek. Spojrzałem ku górze na nie-bo, balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego bla-sku, który widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywała mi głowę na kolanach, przyciska-jąc nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed katastrofą.

Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatry-wała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli kochankami, od dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem za-pach jej silnych ud i widziałem nieoczekiwanie brudne sto-py w sandałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z tyłu głowy wyblakłą wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wsku-tek braku guzika, widziałem ślady dziecięcych zadrapań na jej lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym nie-bem, na trawie, na oczach tego agresywnego księdza. By-łem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypad-ku, i żałowałem, że to nie jej zęby pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W każdej chwili mogła pojawić się miejscowa policja, przyciągnięta przez tłum gapiów na brzegu. Ponad spokojnym nurtem rzeki przyglądały mi się setki ludzi.

Wstałem, wspierając się na huśtawce, czemu przypatry-wała się ze swojej grzędy trójka dzieci. Wybuchnęły histe-rycznym śmiechem, kiedy zrzuciłem z nóg zwęglone buty. Mój kombinezon lotniczy zwisał w strzępach wokół bio-der. Brakowało prawego rękawa i nogawki, które urwałem, uciekając z cessny.

Odwracając się plecami do księdza, powiedziałem:

– Muszę stąd iść. Jestem instruktorem w szkole pilota-żu. Powinni wiedzieć, gdzie spadł mój samolot. – Myślałam, że wykonujesz akrobacje lotnicze. – W pewnym sensie. Jestem pilotem, uprawiającym akro-bacje lotnicze. – Chcąc uniknąć jej zaciekawionego spoj-rzenia, zapytałem: – Co jest twojej matce? Zachowuje się jak obłąkana…

– Przestraszyłeś ją, delikatnie mówiąc. Zaczekaj chwi-lę.

– Stała na wprost mnie, obmacując moje posiniaczone żebra i brzuch, jak nauczycielka, badająca dziecko, które skaleczyło się na placu zabaw. Krew z moich obtartych knyk-ci splamiła jej dłonie. Znowu odczułem silny pociąg seksu-alny, będący częścią nerwowej ulgi, jakiej doznałem, stwier-dziwszy, że jednak żyję. Pod górną wargą Miriam widniała niewielka opuchlizna, jak gdyby lekarka rozgniotła sobie usta, całując się z kochankiem.

– Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie gło-wy. Pięć minut temu byliśmy przekonani, że… Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka kroków bliżej, ale nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że podejrzewa, iż nie jestem wykwalifiko-wanym pilotem.