Выбрать главу

– Do widzenia, Blake…

Ucichł ostatni głos. Pozostawszy sam na małym skraw-ku nieba, spłynąłem na dół w całkowitej ciszy, stanąłem na dachu parkingu i wyjrzałem na wyludnione miasto. Wypra-wienie w drogę mieszkańców Shepperton bardzo mnie zmę-czyło. Zrozumiałem teraz znaczenie tego dziwnego holo-caustu, który ujrzałem z kokpitu cessny, kiedy mój samolot tonął w rzece. Była to wizja rozświetlonych dusz ludzi z tego miasteczka, których wchłonąłem w siebie i nauczyłem latać, a z których każdy stał się wstęgą światła w tęczy, w jaką strojne było teraz słońce.

40

ZABIERAM ZE SOBĄ STARKA

Szedłem opustoszałymi ulicami, przyglądając się swo-jemu odbiciu w szybach wystawowych supermarketu. Po-rośnięte milczącym lasem ciche uliczki ciągnęły się wśród zapomnianych basenów i pustych podjazdów. Nad ozdob-nym stawem krążyła mgiełka wodna, a pod ogrodowymi furtkami leżały porzucone zabawki dziecięce. Ptaki zlaty-wały się ze wszystkich stron, obsiadały dachy i druty tele-foniczne, i biły się o miejsca na samochodach. Obserwo-wały mnie, czekając na ostatni akt, który dopiero miał na-stąpić, niepewne, czy pozostawię je tu same. Kondory przy-glądały mi się prastarymi oczami, unosząc wielkie skrzy-dła, by uspokoić powietrze.

– Pani St. Cloud!… Ojcze Wingate.

– Odlecieli już, by złączyć się ze słońcem. Ale czy Stark uciekł? Na ziemi pozostała już tylko Miriam, leżąca w ko-ścielnej zakrystii.

– Miriam! Doktor Miriam!…

Nad wytwórnią filmową krążyły helikoptery. Odwróci-łem się tyłem do supermarketu. Milczące szkło kryły pla-my mojego nasienia, jak perły rzucone między oferty dys-kontowe. Podrażnione naszym ostatnim lotem rany i sińce na moich ustach i piersi wyglądały jak rozżarzone węgle. Kiedy dotarłem w okolice pomnika, usłyszałem radosne głosy trojga upośledzonych dzieci, bawiących się na łące. Przeszedłem przez parking pod kliniką i ruszyłem w ich stronę po trawniku. Światło bijące z mojego ciała pobłyski-wało na makach, zmieniając barwę ich płatków z czerwo-nej na złotą i rozpalając pióra kondorów, które polatywały za mną z drzewa na drzewo.

Przez kilka chwil przypatrywałem się dzieciom, życząc im, by mogły zawsze bawić się na swojej tajemnej łące. Podbiegły do mnie w podskokach, wtłaczając ekscytację w każdą chwilę czasu. Jamie wirował między moimi nogami, uciekając przed szybkimi dłońmi Rachel. Zapiszczał, kie-dy wziąłem go na ręce i uściskałem.

– Nadszedł czas odlotu, Jamie…

Przypatrywał mi się, zaskoczony, a potem chwycił mnie za ramiona. Jego drobne usta pocałowały mnie w policzek. Jamie odchylił się w tył, na pożegnanie zahuczał ironicznie na świat i osunął się na mnie, z łatwością przenikając przez moją złotą skórę. Mocne nogi chłopca wierzgnęły po raz ostatni.

Rachel podeszła do mnie bez wahania. Jej zręczne dło-nie rozgarnęły lśniącą trawę, jak gdyby gospodarowała na łące i chciała utrzymać ją w czystości dla nowych lokato-rów. Przysunęła się bliżej i objęła mnie w pasie z zasępioną miną.

– Nadszedł czas odlotu dla nas wszystkich, Rachel… Ująłem jej silne ręce i poczułem na wargach niecierpli-we usta dziewczynki, która wsunęła mi język między zęby. Z ostatnim okrzykiem radości przeniknęła w moje serce. David czekał już sam w wysokiej trawie. Jego oczy przy-glądały mi się ze spokojem spod wielkiego czoła. – Nauczę cię latać, Davidzie. Wkrótce nadejdą ludzie, a ty nie będziesz chciał tu dłużej zostać, kiedy przybędą. – Jestem gotów, Blake. Chcę latać. – Uśmiechnął się do swoich dłoni, jak gdyby wątpił, że mogą stać się skrzydła-mi, i wskazał stare pudełko po butach, w którym więził dwie amazońskie ćmy. – Zacząłem je zbierać – oświadczył. – Warto jakoś udokumentować to wszystko. – Chcesz złapać jeszcze jedną? – zapytałem. – Zacze-kam na ciebie.

Potrząsnął przeczącą głową i otworzył pudło. Patrzyli-śmy, jak trzepotanie ciem wzbija pośród maków pyłki ku-rzu, niczym złote owady, które rozświetliła moja skóra. David podszedł bliżej. Wsparł swoją olbrzymią głowę na moich biodrach, obrzucając ostatnim spojrzeniem łąkę, drze-wa i ptaki.

– Do widzenia… Blake!

Chwycił mnie za ręce. Wielka głowa chłopca o otwar-tych spojeniach czaszki wniknęła w moje ciało, a jego mocne ramiona stopiły się z moimi.

Wzbiłem się w powietrze i wypuściłem dzieci na niebie nad parkiem. Płynęły dalej razem, trzymając się za ręce, jak we śnie, a słońce na powitanie rozjaśniało im twarze. Moja skóra lśniła teraz tak jasno, że wysoka trawa i ciemne liście rododendronów stały się prawie białe. Sze-dłem ku rzece jak archanioł, sunący pośród pogrzebowych ptaków, a światło mojego ciała połyskiwało na pniach wią-zów.

Znalazłem siew pobliżu opuszczonej rezydencji St.Clou-dów. Z wody wyskakiwały setki ryb, pragnących choć na chwilę wchłonąć moje światło w swoje ciała, i zasmuco-nych, że prawdopodobnie je opuszczę. Za pasmem białej wody, przy balustradzie wesołego miasteczka na pomoście stał Stark. Pozbył się już kombinezonu i przewiesił strzelbę przez obnażone ramię. Otoczony przez pelikany i fulmary, obserwował mnie, idącego przez trawnik. Gdy cisnął strzel-bę do wody, zrozumiałem, że porzucił wszelką nadzieję prze-ciwstawienia mi się. Słyszał helikoptery, choć pogodził się z tym, że poruszają się pod innym niebem. Bagrownica zerwała cumy i osiadła na mieliźnie na dru-gim brzegu rzeki, ale Starkowi udało się w końcu wycią-gnąć na plażę wrak zatopionej cessny. Szkielet samolotu o połamanych skrzydłach i wybebeszonym kadłubie leżał, czę-ściowo zatopiony, w poprzek piaszczystej łachy, poniżej trawnika rezydencji St. Cloudów. Białą niegdyś skórę ma-szyny kryła rdza i algi, splamione olejem, wyciekającym z silnika.

Stark czekał, aż podejdę do cessny i zajrzę do kokpitu, ale ja minąłem obojętnie samolot, wszedłem na plażę i ru-szyłem przed siebie po piasku. Wspiąłem się po drabinie na rdzewiejący pomost. Moja lśniąca skóra złociła jednoroż-ce, kładąc na pomalowanych przez Starka przedmiotach jeszcze jaśniejszą patynę.

Kiedy do niego podszedłem, Stark cofnął się. Zadrżał i ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby prosił jeszcze o kilka sekund, żeby przygotować się na śmierć, ale potem, widząc, że nie zamierzam go skrzywdzić, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji.

Szamotaliśmy się przez chwilę wśród odnowionych wa-goników, gdyż silne ręce Starka usiłowały mnie powstrzy-mać. Spojrzał z rozpaczą na rzekę, chcąc skoczyć w spo-kojną wodę. Ale nigdy nie dosięgnąłby bezpiecznego brze-gu Walton. Wiedział, że Shepperton zamyka się wokół nas, i że przy życiu utrzymuje go tu jedynie moja obecność. – Blake!… Wydobyłem dla ciebie samolot! Poczułem, że wtapia się we mnie, a nasze ciała splotły się ze sobą jak ciała zapaśników, którzy dobrze i od dawna się znają. Stark w ostatniej chwili podniósł wzrok na weso-łe miasteczko i niedawno pomalowane wagoniki diabelskie-go koła. Przypominał kilkunastoletniego chłopca, który chciałby przelecieć się po niebie.

Wzniosłem się w chłodne, wyludnione powietrze nad wytwórnią i wypuściłem Starka na spotkanie słońca.

41

MIRIAM ODDYCHA