Выбрать главу

Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogo-nić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją obserwuję, dok-tor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłu-bała płatek brudu zza paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego świa-tła, odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół na-giego ciała, poczułem się nagle opętany tą młodą kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach, odurzającym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych jakiegoś pacjenta na jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby zwracając parkowi część szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej ciała. Uznałem, że brudne stopy lekarki i otaczają-ca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku dbałości o higienę, lecz wynikają z całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chciałem ją po-siąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką klacz. – Blake?… – Przyglądała mi się nie bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym pilotem, i cał-kiem świadomie pozwalała sobie odczuwać do mnie po-ciąg erotyczny. Kiedy przybiegły dzieci, schyliła się i uści-skała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki błądziły po jej ustach.

Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się razem: łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i żwa-wym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch chłopców, któ-ry prowadził ją ostrożnie między stojącymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty mongoł o masywnym czole, przy-pominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostającym zawsze w zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem, komentując wszystko dookoła i przedstawiając zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu.

Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekun-dzie odkrywał na nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na wypełniony słoń-cem park, każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecy-wać niezwykłą rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał się z niejakim wdziękiem.

Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiada-jąc i wysiadając z kolejnych samochodów. Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie kompleks Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś sekretne królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógł-bym przywrócić wzrok, chłopcu z porażeniem mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję.

– O co chodzi, Rachel?… – Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept.

– Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglą-dasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać, że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki, odznaczające się szczegól-ną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj chłopcy, zdawała się wkra-czać w rzeczywistość jak gdyby z boku. Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu, że jej drobne ręce nie mogły posinia-czyć moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a jej palce przebiegały po moich policzkach i czole jak zelek-tryzowane ćmy, które cisnęły mi się do nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból niemal jak przyjemność. Trzymałem ją mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha.

Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążo-nym czołem widziałem zaniepokojone oczy. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust.

– Blake! Zostaw ją! – Doktor Miriam wyrwała mi dziec-ko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle, zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł przez park ojciec Win-gate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dło-niach turystyczne krzesełko i wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że wi-dział, kiedy chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi.

– David, Jamie… Zabierzcie ją stąd.

Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpiecz-na w zasięgu opiekuńczego wzroku mongoła, który najwy-raźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Ra-chel. Potem dzieci pobiegły razem do parku, a dłonie dziew-czynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej twarzy.

– Kogo zobaczyła?

– Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka.

Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy, by za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem, że doktor Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment ogarnęło, i spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu. Czy broniłaby się bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wcho-dziliśmy do kliniki. Bała się, że mógłbym zaatakować jed-ną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do po-czekalni, powłócząc nogami.

Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała, żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do aparatu rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór po-niżej lewego ucha, urzekające czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy, sterowa-ne jej wysokim czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem… chciałem powoli badać wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować odstający płatek skóry z jej wargi, który zawie-siłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając się otwarcie mo-jemu nagiemu ciału i na wpół wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i marynarkę z czarnego samodziału – dostarczony z pralni chemicznej strój duchownego albo ka-rawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie, przezna-czone na jakiś sekretny różaniec albo datki od nieutulonych w smutku żałobników.