Выбрать главу

Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowski-mi, wręczyła mi dwa buty tenisowe.

– Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spo-kojnie pobiegać. – Czekałem, aż lekarka dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. – Studiowałem przez rok medy-cynę. Kto ma prawo własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne.

– My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu?

Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała mojego wzroku, de-likatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia mojej skóry. Czy jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę, że łą-czę młodą lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą kobietą było egoistyczne, jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, zagra-żającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja nadciągają-cego holocaustu przybrała w mojej głowie kształt niewzru-szonej pewności. Być może w skrajnie krytycznych chwi-lach wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i potrafimy uchwycić błysk wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. – Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę… Czy w Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem lata park, gdzie bawiły się upośledzone dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami. Naśladowa-ły samolot.

– Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa… Może wręcz tragedia nukle-arna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną… – Chciałem wziąć ją pod ramię. – Zaopiekuję się tobą.

Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała.

– W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający czę-sto widząjasne światło. Kiedy nadchodzi koniec, mózg usi-łuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypusz-czam, że stąd pochodzą nasze wyobrażenia o istnieniu du-szy.

– Ja nie umierałem! – Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. – Miriam, popatrz na mnie… Ja tu przypłynąłem z samolotu!

– Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. – Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję wciąż obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: – Nawet modliliśmy się za ciebie, kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę, zanim udało ci się stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby.

Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycają-ce powietrze nad miastem. Miałem wtedy wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w pło-mieniach. Czyżby w kokpicie cessny był ze mną ktoś jesz-cze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego wzroku tkwiła postać siedzącego człowieka. – Przypłynąłem tu z samolotu – powtórzyłem uparcie. – Jakiś kretyn usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?!

– Nikt. Jestem tego pewna. – Poprawiła leżące w nieła-dzie na biurku długopisy, przypominające rój sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej matki. Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak gdybym był czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało.

– Miriam… – Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia pode-szła do mnie, zapinając biały kitel.

– Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? – Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia, by pojął, o co jej chodzi. – Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, prze-bywałeś pod wodą ponad jedenaście minut. Wszyscy my-śleliśmy, że umarłeś.

– A umarłem?

– Tak! – Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. – Umarłeś…! A potem znów ożyłeś!

6

WIĘZIEŃ AUTOSTRADY

– Jesteś obłąkana, dziewczyno!

I zatrzasnąłem za sobą drzwi kliniki.

Po drugiej stronie parku pojawiła się biała flaga, jakby sygnalizująca pilną wiadomość. Kawałek ogona cessny zwisał z górnych gałęzi uschłego wiązu, kołysany na boki podmuchami wiatru. Na szczęście policja jeszcze mnie nie znalazła, a żaden z tenisistów nie zdradzał zainteresowania wrakiem samolotu. Bębniłem pięściami po dachach zapar-kowanych wokół samochodów, rozzłoszczony na Miriam St. Cloud – wszystko wskazywało na to, że sympatyczna, ale pomylona lekarka zmienia się w czarownicę. Postano-wiłem wmieszać się po południu w tłumek miejscowych gospodyń domowych i złapać pierwszy autobus z powro-tem na lotnisko.

Jednocześnie stwierdziłem, że śmieję się z siebie w głos – mój poroniony lot okazał się podwójnym fiaskiem. Nie tylko rozbiłem samolot i o mało nie straciłem życia, ale tych kilku świadków, którzy mogliby mnie ratować, zwę-szyło jakby niezbywalny interes w tym, by wierzyć, że umar-łem. Idea mojej śmierci w obłąkańczy sposób zaspokajała ich najgłębsze potrzeby, być może związane ze sterylnym życiem, jakie prowadzili w tym dusznym mieście – toteż każdego, kto wpadł w jego szpony, traktowało się tu pod-świadomie jak „zmarłego”.

Rozmyślając o doktor Miriam – chciałem jej pokazać, że nie jestem martwy, i posiać dziecko między bojaźliwymi udami tej kobiety – minąłem pomnik wojenny i otwarty basen. Na główną dzielnicę miasteczka składał się właści-wie tylko supermarket, pasaż handlowy, wielopoziomowy parking i stacja benzynowa. Shepperton, znane mi dotąd jedynie z wytwórni filmów, zdawało się być wszędzie i wy-łącznie prowincją, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. Młode matki prowadziły dzieci do i z pralni albo supermar-ketu, na stacji uzupełniały natomiast zapasy benzyny. Przy-glądały się swoim odbiciom w wystawowej szybie sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, eksponując swoje kształtne ciała przed pralkami i odbiornikami telewizyjny-mi, jak gdyby nawiązywały z nimi jakieś tajemne związki. Obserwując tę procesję ud i piersi, uświadomiłem so-bie, że wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome dziecko uruchomiły mój pobudliwy seks. Miałem wrażenie, że wszystkie moje zmysły pracują na najwyższych obrotach – zapachy zderzały się z sobą w powietrzu, a elewacje skle-pów pomrugiwały do mnie krzykliwymi szyldami. Błądzi-łem wśród tych młodych kobiet z na wpół wzwiedzionym członkiem, gotów posiąść je między piramidami pudełek proszków do prania i bezpłatnymi próbkami kosmetyków. Niebo nad moją głową pojaśniało, kąpiąc spokojne da-chy wjutrzenkowym świetle, które przemieniło główną ulicę prowincjonalnego miasteczka w aleję świątyń. Zrobiło mi się niedobrze, oparłem się więc o rosnący przed pocztą kasz-tanowiec. Czekałem, aż siatkówkowa iluzja przeminie, wa-hając się, czy nie zatrzymywać przejeżdżających samocho-dów i nie ostrzegać zamyślonych kobiet, że one i ich po-tomstwo zostaną wkrótce unicestwione. Zacząłem już zwra-cać na siebie uwagę. Mrugałem powiekami, zaciskając i otwierając pięści, gdy przystanęła przede mną grupka na-stolatków. Śmiali się z mojego groteskowego stroju- lśnią-cego, czarnego ubrania duchownego i białych butów teni-sowych.