Выбрать главу

Poza tym trudno byłoby twierdzić, że jej praca jest Ważniejsza od pracy Patrika, który chroni ludzkie życie i zwalcza przestępczość, przyczyniając się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa, podczas gdy ona pisze książki, które się czyta dla rozrywki. Rozumiała to i godziła się z tym, że musi ustąpić, ale chwilami miała ochotę stanąć na środku pokoju i wrzeszczeć.

Wstała z westchnieniem i poszła do kuchni, do męża.

– Śpią? – spytał Patrik, wyjmując wszystko, czego potrzebował do zrobienia sobie ulubionej kanapki: chrupki chleb, masło, pastę kawiorową i ser.

Erika wzdrygnęła się na myśl o tym, że za chwilę będzie ją maczał w gorącej czekoladzie.

– Tak. Wyjątkowo udało mi się położyć ich spać jednocześnie. Tak się wybawili przed południem, że wszyscy byli wykończeni.

– Jak to dobrze – powiedział Patrik, siadając przy stole.

Erika wróciła do salonu. Chciała trochę popisać, zanim dzieci się obudzą. Kradzione chwile. Tylko na tyle mogła liczyć.

Śnił jej się pożar. Vincent z przerażeniem w oczach przyciskał nos do szyby. Widziała, jak płomienie wzbijają się za nim coraz wyżej, zbliżają się do niego, opalają jego jasne loczki, a on krzyczy bezgłośnie. Chciała się rzucić, zbić szybę i uratować Vincenta przed płomieniami, które miały go pochłonąć, ale chociaż starała się ze wszystkich sił, ciało jej nie słuchało.

Wtedy usłyszała głos Mårtena. Słyszała w nim wyrzut. Nienawidził jej, bo nie potrafiła uratować Vincenta, stała i przyglądała się, jak pali się żywcem na ich oczach.

– Ebba! Ebba!

Musi spróbować jeszcze raz. Musi podbiec i zbić szybę. Musi…

– Ebba, obudź się!

Ktoś szarpnął ją za ramiona, zmusił, żeby usiadła. Sen odpływał powoli. Chciała go zatrzymać, rzucić się w płomienie i na chwilę poczuć w objęciach ciałko Vincenta, zanim oboje zginą.

– Obudź się. Pali się!

Obudziła się w jednej chwili. Dym gryzł ją w nos, rozkaszlała się, zaczęło ją drapać w gardle. Podniosła wzrok i zobaczyła wpadające przez otwarte drzwi kłęby dymu.

– Musimy uciekać! – krzyknął Mårten. – Wyczołgaj się pod dymem, ja za tobą. Jeszcze tylko sprawdzę, może mi się uda ugasić ogień.

Ebba wyczołgała się z łóżka i padła na podłogę. Poczuła na policzku ciepło desek. Paliło ją w płucach, była niewyobrażalnie zmęczona. Jak ma zebrać siły, żeby się wydostać? Najchętniej poddałaby się i zasnęła, zamknęła oczy. Poczuła, jak ją ogarnia ociężałość. Odpocznie tu. Prześpi się chwilę.

– Wstawaj! Musisz. – Głos Mårtena brzmiał ostro, obudziła się z odrętwienia. On nigdy się nie bał. Złapał ją mocno za ramię i postawił na czworakach.

Niechętnie zaczęła posuwać się naprzód. Zaczęła się bać. Z każdym oddechem jej płuca napełniały się dymem, jak działającą powoli trucizną. Mimo wszystko lepiej zatruć się dymem, niż zginąć w ogniu. Sama myśl o tym, że miałaby się palić, wystarczyła, żeby pośpiesznie, na czworakach wydostała się z pokoju.

Straciła orientację. Powinna wiedzieć, gdzie są schody, ale zupełnie nie potrafiła myśleć. Widziała tylko gęstą, szaroczarną mgłę. Z przerażenia pomknęła przed siebie, żeby przynajmniej nie utknąć w dymie.

Dotarła do schodów i w tym momencie przebiegł obok niej Mårten z gaśnicą w ręku. Patrzyła, jak w trzech susach pokonuje schody. Ciało jej nie słuchało, tak jak we śnie. Ręce i nogi nie chciały się ruszać. Bezradnie zastygła na czworakach, dym gęstniał. Znów zakaszlała, przyszedł kolejny atak kaszlu. Oczy jej łzawiły, pomyślała o Mårtenie, ale nie miała siły martwić się o niego.

Znów pomyślała o tym, jak dobrze byłoby się poddać, zniknąć, uwolnić się od żałoby rwącej na strzępy duszę i ciało. Pociemniało jej w oczach, powoli opadła na podłogę, oparła głowę na ramionach i zamknęła oczy. Zrobiło się ciepło i miękko. Znów wpadła w odrętwienie. Nie zrobi jej nic złego, przyjmie ją i uzdrowi.

– Ebba! – Mårten pociągnął ją za ramię.

Opierała się. Wolała odejść tam, gdzie jest tak rozkosznie i spokojnie, tam, gdzie zmierzała. Nagle ktoś jej wymierzył siarczysty policzek. Zapiekło, wstrząsnęło, podniosła się i spojrzała Mårtenowi w oczy. Zobaczyła niepokój i wściekłość.

– Ugasiłem ogień – powiedział. – Ale nie możemy tu zostać.

Chciał ją wziąć na ręce, ale zaczęła się bronić. Nie zazna wytchnienia. Odebrał jej tę możliwość, jedyną, jaką miała od dawna. Zaczęła z furią walić go pięściami w pierś. Poczuła ulgę, furia i rozczarowanie znalazły ujście. Waliła najmocniej jak mogła, dopóki nie złapał jej za nadgarstki. Mocno przytulił, przycisnął jej twarz do swojej piersi. Usłyszała bicie jego serca i rozpłakała się. Pozwoliła się wziąć na ręce. Wyniósł ją na dwór i gdy chłodne nocne powietrze wypełniło jej płuca, w końcu mogła poddać się odrętwieniu.

Fjällbacka 1908

Zjawili się wczesnym rankiem. Matka już była na nogach, zajmowała się maluchami. Dagmar nadal rozkoszowała się błogim ciepłem łóżka. To duża różnica: być rodzonym dzieckiem swojej matki, a nie wziętym pod opiekę bękartem. Dagmar zajmowała w domu szczególną pozycję.

– Co się dzieje?! – zawołał ojciec z głębi izby.

I jego, i Dagmar obudziło uporczywe walenie w drzwi.

– Otwierać! Policja!

Najwyraźniej zabrakło im cierpliwości. Nagle drzwi się otworzyły i wpadł człowiek w policyjnym mundurze.

Dagmar ze strachu usiadła na łóżku, zasłoniła się kołdrą.

– Policja? – Ojciec wszedł do kuchni, nieporadnie zapinał spodnie. Jego zapadniętą pierś pokrywały rzadkie kępki siwych włosów. – Proszę mi pozwolić włożyć koszulę, zaraz wszystko się wyjaśni. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Jesteśmy porządnymi ludźmi.

– Tu mieszka Helga Svensson, zgadza się? – upewnił się policjant.

Za nim stało dwóch innych. Musieli stać blisko siebie, bo w kuchni było ciasno od łóżek. Mieli pod opieką pięcioro maluchów.

– Nazywam się Albert Svensson, Helga to moja żona – powiedział ojciec. Już zdążył włożyć koszulę, skrzyżował ręce na piersi.

– Gdzie żona? – Zabrzmiało to jak rozkaz.

Dagmar zobaczyła na czole ojca pionową zmarszczkę. Matka zawsze powtarzała, że on się tak łatwo denerwuje.

– Matka jest w ogrodzie, za domem. Z maluchami – powiedziała Dagmar. Chyba dopiero wtedy ją zauważyli.

– Dziękuję – odparł policjant i obrócił się napięcie. Ojciec szedł za nimi, krok w krok.

– Nie wolno tak wpadać do domu uczciwych ludzi. Śmiertelnie nas nastraszyliście. Natychmiast mi wyjaśnijcie, o co chodzi.

Dagmar odrzuciła kołdrę, spuściła nogi na zimną podłogę i pobiegła za nimi w samej koszuli. Za rogiem stanęła jak wryta. Dwóch policjantów mocno trzymało matkę za ręce. Wyrywała się, aż się zasapali z wysiłku. Dzieciaki krzyczały. W tym zamęcie spadło pranie, które matka przed chwilą rozwiesiła.

– Matko! – zawołała Dagmar, biegnąc.

Rzuciła się na policjanta i najmocniej jak mogła ugryzła go w udo. Policjant krzyknął, puścił matkę, odwrócił się i uderzył ją w twarz. Aż przysiadła na trawie. Ze zdumieniem przesunęła dłonią po piekącym policzku. Przez całe jej ośmioletnie życie jeszcze nigdy nikt jej nie uderzył. Widywała, jak matka spuszcza lanie maluchom, ale nigdy nie podniosła ręki na nią. Ojciec też się nigdy nie odważył.