150
Podróż do leża Garla miała zająć dziewięć pełnych dni. Pogoda była dobra. Słońce grzało mocno, zaś pancerz nagrzewał się, ale znaczną część energii absorbował i rozdzielał ją adekwatnie do najbardziej obciążonych w danej chwili podzespołów. W jego wnętrzu panowała nieustannie ta sama, pokojowa temperatura. Blaine Kelly czuł się wyśmienicie. Ochłap wyglądał na zadowolonego.
Trzeciego dnia dobre nastroje osiągnęły zenit i pies i człowiek odczuli naglącą potrzebę rozerwania się. A w jakiś sposób mógł rozerwać się Bóg Mordu i jego wierny Ochłap? Tego dnia, dnia trzeciego wędrówki w stronę obozu Chanów, zaczęło się zabijanie. Cztery czające się w piaskach pustyni radskorpiony, rozleciały się na kawałki. Jeden przygotował zasadzkę i zupełnie znienacka wyskoczył na dwójkę podróżników. Obrotowe, strzelające sześćdziesięcioma tysiącami pocisków mini działko, poszatkowało go jak UZI warchlaka.
Mniej więcej na wysokości Hub, niczym wzbijający za sobą tuman kurzu Struś Pędziwiatr, mknął jakiś oszalały wagabunda odziany w czarną skórę i błękitne spodnie. Był zadziwiająco podobny do Iana. W oczach miał obłęd. Kiedy zbliżył się do odzianej w zbroję postaci i psa, obłęd ów pogłębił się i nieznajomy zaczął paranoicznie wymachiwać rękami, krzycząc przy tym coś o jakimś wielkim, brązowym potworze ze szponami i kłami wielkości ludzkiego przedramienia. To „COŚ” napadło na wędrującą przez pustynie karawanę. Nikt nie przeżył.
- Nikt? – zapytał wtedy Blaine, swoim mechanicznym, nieco sarkastycznym tonem.
Nieznajomy pokręcił głową. Najwyraźniej nie wyczuł, co mu grozi, a kiedy Blaine sięgnął po mini działko, było już za późno.
Blaine Kelly upewnił się, że słowa ocalałego były prawdziwe. Kiedy lufa obrotowego miniguna obracała się jeszcze przez chwilę, z wolna wytracając swój ruch i dymiąc kilkoma efemerycznymi smużkami, Blaine poczuł jak nawiedzające go w Krypcie 15 demony powracają, a w jego głowie pojawiają się liczne, szepczące głosy…
Mówiliśmy, że będziesz nas. Nikt, kto chce żyć i przeżyć w świecie zewnętrznym, nie może grać wedle reguł, na których ty się wychowałeś. Obłęd, szaleństwo i chora żądza mordu. Przyznaj, sam przed sobą, jak się teraz czujesz? Jak się czuje morderca, który zasmakował w żniwach na niewinnych?
Blaine Kelly śmiał się sam do siebie. W powietrzu rozchodził się zapach kordytu i metaliczny, zniekształcony śmiech dobywający się z wnętrza hełmu. Ochłap przekręcił łeb. Dymiące, rozorane jak przez maszynkę do mielenia truchło nieznajomego leżało w groteskowej pozie na suchym, palącym piasku pustyni.
Przez trzy kolejne dni zginęło dwadzieścia jeden radskorpionów, siedem żerujących nocami kretoszczurów, trzech ludzi i jeden gekon, którego Blaine rozdeptał przez nieuwagę swoją metalową stopą.
Grasujące gdzieś pomiędzy Hub i Złomowem stado braminów, o których Blaine przypuszczał, iż są tymi samymi braminami, które swojego czasu otoczyły jego i Ochłapa podczas zasłużonego odpoczynku, stanowiło łakomy kąsek. Blaine nie zdecydował się jednak na tropienie i kolejne „zwierzobójstwo”. Nawet jeżeli intencje tych konkretnych krów nie były czyste, lubił braminy i te jako jedyne ze wszystkich stworzeń (no może poza Ochłapem), miały u niego specjalny kredyt miłosierdzia.
Po swoich licznych zasługach i licznych trupach znaczących trasę pomiędzy Cytadelą, a leżem Garla, mini działko został ochrzczone pseudonimem: Wietnamski Rozpruwacz. Blaine uznał, iż będzie to piękne nawiązanie do tego, co owładnięci szałem mordu i presją wojny, amerykańscy chłopcy robili z armią tego podzielonego przez zwolenników ideologii komunistycznej i demokratycznej, azjatyckiego kraju.
Twój obłęd, Blaine…. Twoje szaleństwo i żądza krwi, wiesz, kto jest za to odpowiedzialny, prawda? Świat zewnętrzny zmienia ludzi. Grasz, albo nie grasz. Nie ma niczego pośrodku. Nawet istoty o najszlachetniejszych sercach dałyby się wciągnąć w panujące tu reguły i uległyby mocy, jaką pozostawiła po sobie wypalająca ziemię Apokalipsa. Zupełnie jak Frodo i każdy inny z powierników pierścienia. Nikt nie potrafił mu się przeciwstawić. Nawet Gandalf obawiał się drzemiącej w nim mocy. Ty natomiast zabrnąłeś bardzo, bardzo daleko; w samo serce Mordoru. Nie ma już odwrotu. Nie ma już ucieczki. Jakiekolwiek życie chciałeś niegdyś prowadzić, wszystko zostało zaprzepaszczone w momencie, kiedy po raz pierwszy postawiłeś stopę za bezpieczną grodzią Krypty 13. Być może było to twoje przeznaczenie, a być może zwykły kaprys starego, bojącego się o własną skórę i miejsce człowieka. Człowieka, którego imię brzmi: Jacoren. Pamiętaj o tym, Blaine. Pamiętaj o wszystkich, których życia pozbawiłeś, kiedy następnym razem staniesz twarzą twarz ze swoim Nadzorcą. Pamiętaj…
151
Dziennik, zapiski z drogi do obozu Chanów.
Po tym, jak owładnęło mną swoiste „przekleństwo” Pancerza Wspomagającego, model T-51b oraz Wietnamskiego Rozpruwacza, jakaś samoświadoma, nieskażona część wszechświata, zdecydowała się najwyraźniej na usunięcie z mojej drogi wszelkich żywych istot. Od czterdziestu ośmiu godzin, nie napotkałem niczego. Absolutnie niczego. Ochłap zaczyna się nudzić, a muszę przyznać, że i ja czuję się dość zaniepokojony. To, co wydarzyło się dawno temu w Krypcie 15, jawi mi się dziś jako koszmarny sen; a jednocześnie jest tak bardzo realne. Nie wiem, dlaczego zacząłem wtedy strzelać [och, daj spokój! Przecież w głębi siebie dobrze to wiesz. Twój instynkt…]. Nie wiem, dlaczego sprowadziłem śmierć i zniszczenie na wszystko, co znajdowało się w dogorywających korytarzach tętniącego niegdyś życiem schronu. Jeżeli była to jakaś desperacka próba odreagowania, zapomnienia, wyrzucenia z siebie całego napięcia, to od tamtej pory przybrała ona znacząco na sile. Nigdy bym nie przypuszczał, że dopuszczę do bezmyślnej śmierci drugiego człowieka. Aczkolwiek nie będę ukrywał, iż zdarzało mi się już zabijać. Ian był moją pierwszą prawdziwą ofiarą i chociaż nie ja osobiście pociągnąłem za cyngiel, jego krew znajduje się na moich dłoniach. Nie mogę jednak powiedzieć, by wprawiało mnie to w zakłopotanie. Jest we mnie coś demonicznego. Coś okrutnego i nienawidzącego wszystkiego i wszystkich. Coś, co w głębi siebie pragnęło by świat spłonąć w termojądrowym ogniu. Chcę, by apokalipsa trwała dalej. Ja… jestem… apokalipsą. Bogiem Mordu. Pradawnym Bhaalem. Sprawia mi to przyjemność. Moja moc i siła. W końcu wszystko zależy ode mnie, a ja nie jestem skrepowany niczym. Żadną etyką, moralnością, żadnymi wyższymi uczuciami wypływającymi z obszarów mózgu, które w dzisiejszym świecie niewiele mają ze swojego niegdysiejszego znaczenia. Chcę żyć. Chcę przeżyć i jeżeli los sprowadził na mnie to, co sprowadził, niech nikt nigdy nie waży mi się zarzucić, że postąpiłem niesłusznie. Że jestem mordercą! Człowiekiem podłym i potępionym. Nikt nie wie, przez co musiałem przejść. NIKT! Nikt nie będzie mnie tym samym oskarżał. Jestem wolny! WOLNY I NIEOGRANICZONY! A do tego niezniszczalny…
Boż e, czy to właśnie z tego powodu Nadzorca Jacoren wysłał mnie na poszukiwania hydroprocesora? Czy wiedział, jaki potwór czai się we mnie? Jakim zagrożeniem dla wspólnoty, miałem się w przyszłości stać?
Nie! Ten stary, pieprzony kogut, nic nie wiedział! Bał się, że znany mu świat legnie w gruzach, więc wysłał kogoś, kto nic go nie obchodził by zamiast swojego życia, zrujnowane zostało inne. Ten stary, pieprzony kogut. Jeszcze przetrącę mu skrzydła. Bóg mi świadkiem…
[w tym miejscu zapiski przechodzą w szaleńczy bełkot. Jedynie na samym końcu, spośród wyglądającego na przypadkowy chaosu liter, można wyłonić coś, co zdaje się mieć sens. Albo i nie]