Jednak to, co niegdyś było piękne, pełne splendoru i pożądane przez wszystkich, teraz stanowiło jedynie upiorną metaforę śmierci, zaś zgliszcza dawnego Miasta Aniołów zaskarbiły sobie nową, niezwykle adekwatną nazwę.
Blaine Kelly i jego wierny pies, Ochłap, przemierzali Gruzy wędrując z północy. Wyszukiwali jakiś większych ośrodków, skupisk ludzkich, ale wszystko, na co do tej pory natrafili, to mroczne, niepokojące kształty czające się w nocnej pustce i przemykające chyłkiem postaci, do złudzenia przypominające ludzkie. Niektóre, rozpoznając z daleka ogień, czmychały naprędce. Blaine wiedział, że istoty te mają więcej wspólnego ze zwierzętami. Inne, bardziej humanoidalne, zaciekawione potencjalnym łatwym łupem, podejmowały ryzyko i zbliżały się, lawirując pomiędzy nieskończonymi wspomnieniami dawnego świata. Ochłap jeżył się zachowując czujność. Blaine obserwował odziane w szmaty, przygarbione, poruszające się niekiedy na czterech łapach ludzkie sylwetki. Ochłap jeżył się jeszcze bardziej, lecz przez dwie spędzone pośród dziczy Gruzów nocy, ani razu nie doszło do bezpośredniej konfrontacji. Pogromca Arbuzów, Wietnamski Rozpruwacz i stanowiący swoistą wisienkę na torcie: Pancerz Wspomagający, model T-51b, wywierały wrażenie podobne, do okalających region Najeźdźców totemów.
Nawet największy półgłówek wiedział, że łup nie jest wart takiego ryzyka.
Przemierzając zniszczone, zapiaszczone i zdeformowane na wszystkie możliwe sposoby niegdysiejsze uliczki Miasta Aniołów, Blaine Kelly miał wrażenie, iż jakiekolwiek boskie istoty dawno już wyniosły się hen daleko, a na ich miejsce… w miejscu Gruzów i zagrzebanych pod nimi naprędce przerwanych żyć, zawitała śmierć i wysłannicy samego władcy piekieł.
Demony.
W dniu sto pięćdziesiątym piątym wędrówki po świecie zewnętrznym, nasi bohaterowi dotarli do małej, dobrze ufortyfikowanej wspólnoty.
Adytum.
162
Pośród zgliszczy, gruzów i wszystkiego, co wiązało się z bezpośrednim uderzeniem głowicy termojądrowej w wielomilionową metropolię, Adytum faktycznie stanowiło swoiste Sanktuarium i próbę zorganizowania społeczności na dawną modłę.
Dwusegmentowe ogrodzenie wykonane z kolczastej, grubej i zadziwiająco dobrze utrzymanej siatki, otaczało osadę uniemożliwiając wejście nikomu z zewnątrz. Jedyna droga do środka, prowadziła przez strzeżoną bramę. Odziani w metalowe pancerze, uzbrojeni w automatyczną, szybkostrzelną broń, chłopcy, mieli tęgie, masywne ciała, marsowe miny i srogie spojrzenia. Większość goliła się na łyso, jak gdyby ich image, nie był bez tego wystarczająco groźny. Blaine obserwował ich, zbliżając się w swojej blaszanej puszce. Przy nodze stróżował wiernie pies o czarnej, okraszonej pustynnym pyłem sierści. Niegdyś biała, biegnąca wzdłuż grzbietu pręga, bardziej przypominała teraz odcieniem zaschnięty dawno temu cement.
Pancerz Blaina również nie lśnił tak jak w chwili, kiedy kwatermistrz Michael wręczał mu go po raz pierwszy w Cytadeli.
Blaine nie odrywał oczu od bramy. Jedynej bramy, tak jak napisaliśmy powyżej, umożliwiającej wejście do środka. Paradoksalnie, ta jedyna brama, stanowiła również jedyny punkt wyjściowy. Ktokolwiek przeszedł w tym policyjnym mikro państwie wnikliwą kontrolę strażników i szczęśliwie znalazł się w środku, musiał powtórzyć ten sam mechanizm by znaleźć się na zewnątrz.
Blaine miał dziwne wrażenie, że snująca się za dwiema warstwami kolczastej siatki (patrolowanej regularnie na całej długości) lokalna ludność odzianych w dziurawe, brudne szmaty i łachmany ciężko harujących biedaków, przypomina mu do złudzenia przymusowych pracowników, zamkniętych w jednym z tych nazistowskich obozów koncentracyjnych.
Adytum, Sanktuarium pośród dawnego Los Angeles, można było z powodzeniem przyrównać do piekła.
163
Dzień sto pięćdziesiąty piąty
Nie myliłem się. To, co z pozoru wyglądało na prężnie rozwijającą się pośród zgliszczy osadę, w rzeczywistości okazało się ubezwłasnowolniającym swoich mieszkańców, komunistycznym folwarkiem. Kiedy tylko zbliżyłem się do bramy, moją drogę zastąpił jeden z noszących kolczaste zbroje strażników. Jak Seth w Cienistych Piaskach, Kalnor w Złomowie i Cabbot w Cytadeli, wypytał mnie o cel mojej podróży, miejsce pochodzenia i intencje. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek z tych złych, podłych i nienawistnych, indagowany o własne wewnętrzne motywy, przyznawał się otwarcie, że miał dla przykładu ochotę urżnąć się w trupa w lokalnym barze, wyruchać jakąś kurwę i przy okazji wszcząć rozróbę, a potem ulecieć ze skradzionym naprędce łupem i poszukać powtórki gdzie indziej.
Taki scena riusz nie był naturalnie możliwy . Nie w Adytum. Mój Pancerz Wspomagający, Wietnamski Rozpruwacz i zyskane w dotychczasowych bojach doświadczenie, mogły robić wrażenie na Regulatorach (tak siebie nazywali), ale walka z nimi była na dobrą sprawę przegrana w perspektywie taktycznej. Byli za dobrze okopani, za dobrze zorganizowani i relatywnie dobrze wyposażeni.
Przede wszystkim jednak było ich zbyt wielu.
Mogłem posłać kilku do piachu, ale prędzej czy później, dopadliby mnie. Poza tym, wiedziony złośliwym impulsem, któryś mógł wpakować kulkę w Ochłapa, a wtedy skończyłoby się pewnie na rzeźni w stylu Predatora.
Wątpiłem jednak, czy mój Pancerz dysponuje mechanizmem autodestrukcji. Na dobrą sprawę, powinien go mieć. Stopiony stos w mikro reaktorze atomowym, mógłby ładnie wkomponować Sanktuarium w okalające je Gruzy.
Wolałem jednak nie ryzykować. Poza tym mój cel był zupełnie inny. Musiałem czym prędzej zlokalizować dziewczynę o kryptonimie „Brzytwa”. Generał Maxson zalecił mi kontakt z ich łącznikiem i rozwiązanie sprawy Dzieci Katedry. Jeżeli ktokolwiek tutaj miał jakąkolwiek wartość dla mnie i dla mo jej sprawy, to właśnie Brzytwa.
Strażnik niechętnie wpuścił na teren Adytum kogoś wzbudzającego skojarzenia z Chodzącą Apokalipsą. Mieszek wypełniony brzęczącymi kapslami, wręczony niepostrzeżenie facetowi o szarych, nikczemnych oczach, załatwił sprawę. Do tej pory nie zdarzyło się, by nawet najmocniej zaryglowane drzwi pozostały niewzruszone na widok łatwego i szybkiego szmalu.
Sanktuarium już z zewnątrz wzbudziło moje poważne wątpliwości. W środku nie prezentowało się lepiej. Niby normalne miasteczko, otoczone przez zły i nienawistny świat pełen bezmyślnej żądzy zniszczenia. Każda zamieszkująca pustkowia społeczność borykała się z tym samym problemem. Gruzy były w o tyle gorszej sytuacji, że przed Wielką Wojną, Los Angeles stanowiło jedną z najpotężniejszych i najbardziej zróżnicowanych metropolii na świecie. Nie jestem w stanie podać wiarygodnej oceny, ale z zapisków wprowadzonych do mojego Pipka, dokonałem małej symulacji impaktu z chińską głowicą jądrową o mocy pięćdziesięciu megaton. Dziewięćdziesiąt dzi ewięć procent powierzchni miasta obróciłoby się w wyniku takiej kolizji w to, co teraz stanowiło rozpowszechnioną na pustkowiach nazwę niegdysiejszego LA. Zniszczone budynki, estakady, autostrady, wieżowce, kamienice, domy, niekończące się sieci kanałów i piwnic; wszystko to stanowiło wyśmienite środowisko dla najróżniejszych, zarówno umysłowych jak i biologicznych patologii.
Przekonaliśmy się o tym z Ochłapem, nocując przez dwa dni na zewnątrz.
Stąd podejrzliwość i solidny system prewencji Adytum nie powinien nikogo dziwić.
A jednak dziwił. Niby życie płynęło normalnie. Był ulokowany w podziemiach sklep, prowadzony przez Taylora. Był pub i warsztat kowala Smitty’ego. Chemik Miles, obozujący w namiocie, próbował opracowywać nowe metody uzdatniające hodowlę pieczarek i pracę maszyn. Sammael (imię wzbudzało osobliwy niepokój, a jednocześnie tak mocno przyległo i pasował do sytuacji Adytum i Gruzów), szabrownik, który niczym jeden z bohaterów powieści braci Strugackich, Piknik na skraju drogi, prowadził nocne rajdy po Gruzach, robiąc to, co sugerowała nazwa jego profesji: szabrował. Była również studnia z pitną wodą, namioty i budynki mieszkalne dla strudzonej, brudnej i przygarbionej od ciężkiej, fizycznej pracy ludności. Ludność ta spędzała większość czasu w ulokowanym na południu polu, gdzie w grządkach dojrzewała zmutowana kukurydza, kapusta i tym podobne, niewybredne na warunki warzywa. Jednak mieszkańcy Adytum, strudzeni bo strudzeni, zupełnie nie przypominali tych spracowanych rolników, których po raz pierwszy zobaczyłem w Piaskach. Tamci sprawiali wrażenie zmęczonych, ale na swój sposób zadowolonych z własnej niezależności. Ci tutaj wyglądali na zmaltretowanych i umordowanych, zaś efekty ich pracy, zdawały się dziwnie odległe i przynależne komuś innemu.