Выбрать главу

Ponad wszystko jednak, w Sanktuarium roiło się od Regulatorów. Wszyscy obnosili się w swoich „uniformach”, dzierżąc w rękach broń . Niektórzy robili głośne, złośliwe docinki pracującej ludności. Inni od czasu do czasu pozwalali sobie na wulgarne obelgi i mierzenie do kobiet i mężczyzn z broni. Nigdy jednak nie pad a ły strzały. Przynajmniej żadnych nie zarejestrowałem , ale kto wie, co dzieje się w zamkniętych pomieszczeniach, po zmroku, kiedy ciekawskie oczy przybyszów zwrócone są w zupełnie innym kierunku.

Próbowałem rozmawiać z mieszkańcami. Niewielu jednak traktowało mnie życzliwie, a w ich zachowaniu i spojrzeniu dostrzegłem przerażającą podejrzliwość i strach. Wiedziałem, że sprawa ta mnie nie dotyczy, ale gdzieś w głębi siebie, odziany w oddzielającą mnie od świata zewnętrznego i jego problemów zbroję, czułem, że nie mogę tego tak po prostu zostawić.

Obóz koncentracyjny zarządzany przez Regulatorów. Wszyscy zdawali się harować od rana do wieczora. Wszyscy, za wyjątkiem strażników. Od czasu do czasu udało mi się podsłuchać szeptanego utyskiwania , jakoby już niebawem miało zabraknąć żywności. Niestety, tak jak pisałem wcześniej, nikt nie chciał ze mną otwarcie rozmawiać. Nikt, poza wyglądającym na kogoś w rodzaju Nadzorcy, albo Szeryfa, starzejącym się facetem, którego ciało i znaczną część twarzy okrywał militarny pancerz bojowy - dokładnie taki, jak te n oszone przez policjantów w Hub.

Caleb zaczepił mnie na głównej ulicy, nieopodal jedynego wyjścia na zewnątrz. Pod pozorem miłej, nieco plotkarskiej rozmowy, wypytał mnie o wszystko, co z jego perspektywy wydawało się interesujące. W trakcie naszej konwersacji, nieustannie docierała do mnie bijąca od niego podejrzliwość i lodowaty dystans.

164

Caleb wyglądał jak połączenie starego gąsiora z równie starym basiorem o ugruntowanym światopoglądzie. Z jednej strony sprawiał wrażenie nonszalanckiego i nieco nieobecnego, z drugiej zaś ewidentnie postrzegał siebie jako kogoś, kto przewodzi całej bandzie okolicznej hałastry, obserwując, wypatrując i porównując wszystko, co nowe i groźne ze swoim „ugruntowanym światopoglądem”.

Niebezpieczne połączenie. Blaine, dla którego jednym z warunków wpuszczenia do Adytum, było zdjęcia hełmu i odsłonięcie twarzy (i nawet mieszek pełen szmalu niewiele mógł tu zdziałać), żałował, że jary najwyraźniej starzec, ma sposobność przyjrzeć się lepiej jego fizjonomii.

Kto wie, co te wnikliwe, świdrujące go oczka zdążyły wyczytać.

- Nie często miewamy tutaj ludzi, twojego pokroju. Zazwyczaj odwiedzają nas kupcy z Hub. Znamy ich z widzenia, a tych, których znamy również z imienia, wpuszczamy do środka. Ochroniarze czekają na zewnątrz. Ciebie jednak, nigdy wcześniej nie widziałem. Jak się nazywasz, jeśli mogę zapytać, i co tutaj robisz?

- Blaine Kelly. To mój pies, Ochłap – Blaine wskazał opancerzoną dłonią na swojego czworonoga. Ochłap pozostał niewzruszony i w żaden sposób nie zareagował na uśmiech Caleba. – Miałem zamiar dostać się do Katedry. Nigdy wcześniej tu nie byłem i kiedy zauważyłem funkcjonującą osadę, uznałem, że to dobre miejsce na uzupełnienie zapasów.

Caleb kiwał głową, jak człowiek, który przez nabytą w dzieciństwie kurtuazję reaguje w ten sposób mimowolnie na wszelkie docierające do niego informacje. Blaine wyczuwał jednak, iż strażnik traktuje to, co właśnie usłyszał, sceptycznie.

- Jesteś z Bractwa?

Blaine potwierdził charakterystycznym ruchem czaszki. Nie było sensu wciskać Calebowi kitu. Nikt nie chodził po świecie przypadkowo okutany w Pancerz Wspomagający.

- No cóż, skoro jesteś z Bractwa, to wydaje mi się – Caleb zawiesił głos, robiąc krótką pauzę – że mogę ci zaufać. Bractwo nigdy się nami nie interesowało, czego nie można powiedzieć o znajdujących się na południu Dzieciach Katedry. Nie pytaj skąd, ale wiem, że wy tam na północy, obserwujecie wszystko i wszystkich, którzy mogą w przyszłości stanowić zagrożenie. Zarówno dla was i dla nas – dodał. – Nasi mieszkańcy niespecjalnie wychodzą na zewnątrz. No, może poza szabrownikami. Gruzy to niebezpieczne miejsce. Sam rozumiesz, musimy być czujni. Jak pustynne gekony.

- Mogę zapytać, jak masz na imię?

- Oczywiście. Nazywam się Caleb. Jestem kimś w rodzaju szeryfa, albo dowódcy. Jak wolisz. Organizuję tutejszych Regulatorów. To dzięki mnie ci chłopcy są dziś tak wyposażeni i wyszkoleni. Gdyby nie zwarta i dobrze zorganizowana obrona, nasi obywatele byliby narażeni na wiele niebezpieczeństw. Ludzie doceniają to, co robimy. Tutaj, pośród ogrodzeń Sanktuarium, są dzięki nam bezpieczni i mogą w pełni realizować się w pracy.

- Słyszałem, jak niektórzy narzekali na szczuplejące zapasy żywności…

Oczy Caleba zwęziły się do rozmiarów małych ziarenek miałkiego piasku. Gdyby część hełmu nie skrywała jego czoła, Blaine bez wątpienia zauważyłby malującą się na nim złość.

- Źle słyszałeś – w słowach Caleba brzmiała wyraźna emfaza. – Ludzie tutaj pracują, ale nie wszyscy dają z siebie tyle, ile powinni. W każdej społeczności będą tacy, o tendencjach do narzekania. Obawiam się, że tego nie unikniemy.

- Nie. Najpewniej nie. Dobrze orientujesz się w okolicy? Co poza Adytum znajduje się jeszcze w Gruzach?

Za sprawą zmiany tematu, Caleb rozpogodził się nieco. Jego podejrzliwość nie zniknęła w pełni. Zostało jednak mocno zredukowana i zakamuflowana. Blaine słuchał, jak starzejący się nadzorca opowiada mu o umiejscowionej na południu Katedrze. Miejsce to całkowicie zaanektowały Dzieci Katedry i jeśli wierzyć temu, co mówił Caleb, ugrupowanie nieustannie rosło w siłę wzbudzając w okolicznych społecznościach coraz większy niepokój. Na północnym wschodzie urzędowali Zbrojeniowcy. Blaine przypomniał sobie, jak wspominał o nich handlarz broni w Hub. Zamiast charakterystycznej dla Sanktuarium siatki, Zbrojeniowców odgradzała od świata wypełniona żrącym kwasem fosa. Wszystko za sprawą sąsiadującego z nimi leża Szponów Śmierci. Podobno bestie stanowiły poważny problem dla wszystkich wokół. Zbrojeniowcy podejmowali nawet otwartą walkę, ale nigdy nie udało im się wyplenić zarazy, a Szpony Śmierci, zdawały się wracać jak trupy zza grobu.

Uczniowie Apokalipsy zupełnie nie pasowali do obecnej wizji świata. Niczym zgraja hipisów, walcząca z militaryzacją społeczeństwa i kolejnymi konfliktami, w które angażowały się Stany Zjednoczone, zdawali się zapominać, iż tuż za progiem na demokrację, wolność i ich styl życia czyha czerwony Behemot. Uczniowie Apokalipsy byli właśnie takimi hipisami pustkowi. Pośród zgliszczy, wojen, bestii, potworów, mutantów i zła, starali się krzewić wiarę w pokój i oferowali wszystkim swoją bezwarunkową miłość. Blaine zastanawiał się, czy Caleb nie mówi przypadkiem w zawoalowany sposób o burdelu. Jak miało się jednak okazać, Uczniowie Apokalipsy okupowali (aczkolwiek w ich przypadku słowo to było chyba nieco nie na miejscu) lokalną bibliotekę i wbrew absurdowi swojej pacyfistycznej postawy, całkiem dobrze im się wiodło.