Выбрать главу

Odziany we Wspomagający Pancerz Bractwa Stali, Blaine, zdjął hełm odsłaniając twarz i wraz z Ochłapem, ruszyli w stronę trzeciej sylwetki pilnującej drzwi wejściowych.

W przeciwieństwie od mini-Atlasów, ta była z krwi i kości i nazywała się MacRae.

167

MacRae, wyglądający na czterdziestolatka, dobrze umięśniony facet odziany w zielono-brązową skórę z jaszczurki, sprawiał wrażenie niezwykle otwartego i życzliwego. Jego oczy, pomimo czającej się w głębi prostoduszności, wyrażały niewzruszony spokój i ogładę. MacRae wydawał się zaintrygowany moją obecnością. Niewątpliwie uległ wrażeniu Pancerza Wspomagającego, T-51b. Jeżeli Brzytwa faktycznie była informatorem Cytadeli, zaufany, pilnujący squatu strażnik, mógł wiedzieć znacznie więcej, niż zdradzały jego słowa i pozory. Został najprawdopodobniej uprzedzony, by każdego nowoprzybyłego wyglądającego na kogoś, kto może być powiązany z Bractwem, kierować bezpośrednio do swojej przełożonej. Przemierzając korytarze i pomieszczenia siedziby Ostrzy, byłem nieustannym obiektem zainteresowań. Wyglądający na zmarginalizowanych meneli, wyjątkowo zapuszczeni mieszkańcy squatu, przyglądali mi się komentując żwawo, to kim jestem i co mogę tutaj robić. Niektórzy zdawali się być przestraszeni, inni posyłali mi pełne podejrzliwości spojrzenia. Niektórzy taranowali drogę w wąskich przesmykaj, zalegając na podłodze pośród stert śmieci, butelek po jakiejś lokalnej wódce, resztek na wpół surowego pożywienia i hałd szpargałów, szmat oraz desek będących niegdyś częściami mebli. MacRae prowadził mnie, niemalże za rękę, krzycząc i powarkując, kiedy zachodziła taka potrzeba. Większość Ostrzy jednak osuwała nam się z drogi sama. Za plecami słyszałem głosy, szepty i obelgi. MacRae odwracał w tym czasie mo uwagę rozmową. Opowiadał o swojej roli we wspólnocie. O tym, jak pomaga Ostrzom i Brzytwie w walce z Regulatorami i Szponami Śmierci. Wielokrotnie zapewniał mnie, że jest świetnym wojownikiem, zaś jego ulubioną bronią są pięści. Unosił je, pokazując okalające dłonie zakrwawione i umorusane w pyle i brudzie bandaże. Łapy miał faktycznie potężne. Niewystarczająco jednak potężne, by równać się z tym, co ja sam spotkałem w jednej z okalających Hub jaskiń. MacRae ględził i ględził, a ja miałem problemy z koncentracją. Smród setek niemytych ciał, zaduch niewietrzonych pomieszczeń, żarcia, szczyn i wszystkiego, co ludzkie ciało wespół z tym, co przyswaja mogło produkować, doprowadzał mnie do szału. Miałem ochotę nałożyć na głowę hełm. Wiedziałem jednak, że będzie to nierozważne. Brzytwa i reszta tego tałatajstwa mogłaby uznać to za przejaw agresji. Jakby tego było mało, niektórzy próbowali dotykać Wietnamskiego Rozpruwacza. Inni celowo złościli Ochłapa, łapiąc i szczypiąc go za ogon. Pies warczał wtedy, szczekał i szczerząc kły okazywał znacznie bardziej efektywną perswazję, niż ja.

W jednym z głównym pomieszczeń znajdował się bełkoczący kaznodzieja. Był chudy, przygarbiony i obrany w jednoczęściowy strój wyglądający na odzież termiczną. Kolor dawno już wypłowiał. Ciężko było określić, jaki był niegdyś. Teraz wyglądał jak schnąco-gnijąca trawa. Dugan, wedle słów MacRae’ego – chociaż nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. MacRae miał tak jankeski akcent i tak strasznie połykał końcówki, przeciągając jednocześnie samogłoski, ż e ciężko było niekiedy stwierdzić, co właściwie miał na myśli . Dugan, Dagan, Dagon czy jak mu tam, stał pod dziurawą ścianką działową, z której wnętrza wychodziły kawałki zielonego styropianu i fragmenty cuchnącej dykty. Wszędzie dookoła walały się butelki po Nuka Coli. Przypominały wiernych, którzy zebrali się otaczając swojego Mesjasza w nadziei na uszczknięcie nieco z jego objawionych prawd. Dugan perorował, unosząc przy tym pedagogicznie palec wskazujący. Bełkot wypływający z jego ust przypominał dosadne czknięcia. Wydawało się, że nikt poza nim samym nie słucha tego, co ma światu do oznajmienia . Jedynie na wpół wypełnione karmelową cieczą butelki, stały niewzruszone czekając, aż ten obłąkaniec sięgnie po nie i zakończy ich egzystencję we własnym żołądku.

Zbliżyliśmy się do stalowych drzwi. MacRae, zupełnie nie wiedzieć czemu, położył mi rękę na ramieniu i uderzając trzykrotnie w blachę, dał sygnał znajdującym się po drugiej stronie strażnikom. Niewielki, prostokątny wizjer ulokowany dokładnie na wysokości oczu jankesa, uchylił się, a po chwili to samo spotkało stalowe drzwi.

Wydając z siebie dźwięki przypominające nieco odgłosy pracujących stawów robota, wszedłem do środka.

168

Brzytwa była niesamowicie ostra. Określenie to nie dotyczyło jednak jej charakteru i sposobu bycia. Nie, wręcz przeciwnie. Ta młoda, ubrana w czarną skórę (bardzo podobną do noszonej niegdyś przez Blaina – tej w stylu Mela Kaminsky’ego) dziewczyna miała krótkie, lekko nastroszone ciemne włosy. Delikatne, dziewczęce rysy twarzy z równie małym, lecz zauważalnym noskiem. Średnie, wydatne usta - wspaniale komponujące się z resztą fizjonomii. Niewielki biust okrywały poły kurtki, a przez środek przebiegał lśniący, rozchylony wężyk suwaka. Była dość wysoka, szczupła i niezwykle smutna na twarzy. Była również niebywale wręcz piękna. Blainowi momentalnie nasunęło się skojarzenie z Tandi. Tandi jednak wyglądała przy Brzytwie niczym typowa prowincjuszka wypasająca braminy na jednym z tych okalających niegdyś wsie błoni. Brzytwa natomiast miała w swojej urodzie coś szlachetnego i niedostępnego. Jej oczy, pomimo głębokiego smutku malującego się zarówno w nich jak i na twarzy, lśniły czymś, co większość przedstawicieli mojego gatunku uznaje za największy atut każdej dziewczyny: życiem i energią.

Pomieszczenie było puste. Nie licząc dwóch stołów ustawionych w kształcie litery „L”, oraz sterty kartonów w prawym górnym rogu. Brzytwa stała zabarykadowana na swój sposób za wspomnianymi przed chwilą meblami. Wychodzące na wschód i południe okna zostały szczelnie zaryglowane drewnianymi okiennicami. Lekki mrok rozświetlało kilka tlących się w kątach, tuż przy listwach, świec.

Brzytwa skinęła głową. MacRae raz jeszcze poklepał Blaina po ramieniu, a następnie odwrócił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Kelly przez dłuższą chwilę stał w bezruchu. Brzytwa mierzyła go wzrokiem - badawczo i nieco jakby podejrzliwie. Najwyraźniej zastanawiała się, czy jest tym, na kogo wskazywał wygląd. Blaine odniósł wrażenie, właściwie to nie miał najmniejszej wątpliwości, iż Brzytwa się boi. Jej rozsiane po okolicznych Gruzach oczy, bez dwóch zdań doniosły już o obecności odzianego w Pancerz Wspomagający wędrowca. Zapewne nie pominęli faktu, iż spośród sterty tego, co niegdyś stanowiło lśniące kalifornijskie miasto, Blaine udał się wprost do Adytum, a dopiero w drugiej kolejności skierował w stronę śródmieścia. Oczywiście wszystko wskazywało na to, iż Blaine Kelly faktycznie został tu przysłany przez Bractwo Stali. Brzytwa miała jednak świadomość ryzyka. Jak każdy, kto w tym świecie przewodził jakiejkolwiek wspólnocie czy gangowi. Dziewczyna była jednak zupełnie inna, niż Caleb, czy spotkani wcześniej przez Blaina Kafar, Gizmo, Garl i inni im podobni.

Bardziej przypominała Killiana; dobrego człowieka, stojącego na straży porządku i praworządności. Blaine uznał, iż z przedłużającej się obserwacji dowiedział się o niej wszystkiego, czego mógł dowiedzieć się w taki sposób. Przerwał ciszę:

- Ty jesteś Brzytwa, prawda?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Jej czarne, lśniące oczy kontrastowały z malującym się na twarzy niepokojem i przygnębieniem. Minęła dłuższa chwila, nim delikatnie przytaknęła skinieniem głowy i zapytała podejrzliwie.

- A ty? Nie znam twojego imienia? Skąd znasz moje?

- Nasi wspólni znajomi na północy sporo mi o tobie opowiadali.

Wszelkie napięcie zniknęło z twarzy Brzytwy. Dziewczyna rozluźniła się, zamrugała kilkukrotnie oczami i wskazała na znajdujący się przed nią stół.