Выбрать главу

Spokojnie, bez zbędnego pośpiechu, okrążając nienaturalne rozlewisko, Blaine podziwiał umiejscowiony tuż pośrodku hangar. Wyglądał na jedną z tych licznych niegdyś w L.A wielkich hal-hurtowni. Budynek był wyjątkowo dobrze zachowany. Blacha wyglądała na zadbaną, izolowaną i okrytą odpowiednią warstwą świeżej powłoki antykorozyjnej. Wysokie, szerokie rolety przystosowane do pojazdów dostawczych, pozostawały skrzętnie zamknięte. Jedynie niewielkie, prostokątne drzwi dwuskrzydłowe, zdawały się przyjmować tę samą funkcję, co brama w Adytum - jedynej drogi do wewnątrz i na zewnątrz. Tuż obok wisiała miedziana, prostokątna tablica z wybitym czarnym napisem: „ZBROJENIOWCY”. Blaine Kelly, nawet gdyby był kompletnym analfabetą, z pewnością rozpoznałby znajdujący się poniżej symbol ustawionego z profilu AK-47; wiedząc tym samym, iż znalazł się we właściwym miejscu. Poza opisanymi dotychczas atrakcjami, wszędzie wokół hangaru stały ustawiony w pionowe stosy beczki. Blaine słusznie zauważył, że przypominają okopy. Tuż zza nich, wyglądały ku niemu zasnute czarnymi soczewkami oczy Zbrojeniowców.

172

Na niewielkim podwyższeniu z usypanej i ubitej skrzętnie ziemi, znajdowała się drewniana kładka. Tworzyły ją powiązane ze sobą, podłużne deski. Była to jedyna droga, coś na kształt mostu zwodzonego, którą można było dostać się na teren niewielkiej wysepki mieszczącej na sobie kwaterę główną Zbrojeniowców.

Stojący na straży chłopak, odziany tak jak wszyscy w zielony pancerz bojowy, trzymał obie ręce na zawieszonym na wysokości krocza szybkostrzelnymi karabinie SLK-77. Wydawał się równie zaskoczony obecnością Blaina, co Blaine całokształtem rozpościerającego się przed jego oczami miejsca.

- No proszę – podjął chłopak. Był młody i wyglądał na żywą reprezentację wyznawanej przez Marka Aureliusza filozofii stoicyzmu. – Nie często miewamy tu gości. Właściwie – wykonał ruch głową w bok, w stronę, z której przybył Blaine – od kiedy zaczęły się problemy ze Szponami Śmierci, nie mamy ich prawie w ogóle.

Blaine uznał, że nie ma co owijać w bawełnę. Czas go naglił. Miał już powoli dosyć tego wszystkiego. Chciał wrócić do domu, a im szybciej skończy, tym szybciej będzie mógł zalec na zasłużonej emeryturze.

Tak, jasne, Blaine! Na emeryturze. Jeżeli sądzisz, że nawet jeśli uda ci się pokonać Boga Supermutantów i samych Supermutantów, to Nadzorca Jacoren pozwoli ci zostać w domu to… cha-cha-cha! Wybacz, ale nie jestem w stanie skwitować tego w żaden inny sposób! Ogarnia mnie po prostu… pusty śmiech! Cha-Cha-Cha!

- Przysłała mnie Brzytwa. Mówiła, że ma jakąś sprawę do Gabriela. Wpuścisz mnie? Przy okazji – Blaine wskazał wystawionym kciukiem na znajdujące się na jego stelażu spluwy – chętnie uzupełnię amunicję.

Strażnik zaśmiał się, po czym odsunął na bok przepuszczając odzianego w Pancerz Wspomagający chłopaka.

Blaine spoglądał na drewnianą, wyglądającą na niezwykle wątłą i mizerną kładkę. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem rozpościerający się niespełna pół metra niżej kwas, nie przeżera jej na wylot.

Postawił jedną stopę i nacisnął kilkukrotnie. Kładka zaskrzypiała, ale poza tym nic się nie stało.

Spojrzał na młodego chłopaka emanującego z oczu typowym dla mistrzów zen spokojem.

- Nie zarwie się?

- To zależy, ile ważysz…

Blaine nie wiedział przez moment, czy gość mówił poważnie. Po chwili strażnik wybuchnął spokojnym, pogodnym śmiechem. Poklepał Blaina po stalowym ramieniu (dlaczego oni wszyscy mają tu w zwyczaju poklepywanie mnie?), po czym dodał bez jakiejkolwiek zauważalnej w głosie ironii.

- Spokojnie, tylko żartowałem. W tym całym Pancerzu wyglądasz na ciężkiego, ale kładka jest utwardzana w środku tytanem. Dolna warstwa listew, to tak naprawdę tworzywo ze sztucznych polimerów. Plastik. Ten kwas przeżera się przez wszystko, ale nie przez plastik. Możesz być spokojny. Wytrzyma. Cięższe rzeczy przeprowadzaliśmy na drugą stronę…

Blaine jeszcze przez moment bił się z myślami. Ochłap, jak zwykle ratujący swojego pana ze wszelkich fizycznych jak i intelektualnych opresji, skoczył między okrytymi zbroją nogami i w kilku susach znalazł się po drugiej stronie. Stojący obok Blaina chłopak, zaśmiał się.

Kelly nie miał wyboru. Trzymając się kurczowo braku jakiekolwiek ironii w głosie Zbrojeniowca, zrobił jeden malutki kroczek i znalazł się na wąskiej kładce. Poniżej bulgotało jezioro zielonego kwasu.

173

Muszę przyznać, że im dłużej przebywałem pośród bezpiecznych ścian fortecy Zbrojeniowców, tym większe wątpliwości kiełkowały w moim umyśle. Zaczęło się od drobnych, przypominających ciupeńkie grudki ziemi nasionek. Pojawiły w chwili, w której dotarła do mnie liczebność ufortyfikowanej we wnętrzu magazynu armii. Owszem, armia. To określenie najlepiej opisywało Zbrojeniowców. Dla większości ludzi byli handlarzami bronią, specjalistami od rzadkich, zaawansowanych i śmiercionośnych zabawek. Doktryna wywodząca się chyba bezpośrednio z Drugiej Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych: każdy obywatel ma prawo do noszenia i posiadania broni - pozwoliła im przetrwać w brutalnym, post-apokaliptycznym świecie, zyskując jednocześnie pośród jego zgliszczy mocną pozycję.

Jednak dla mnie, Zbrojeniowcy stanowili armię. Armię świetnie wyposażonych kobiet i mężczyzn; specjalistów w pełnej niepodważalnych argumentów dziedzinie, która jak gdyby z czysto naturalnych przyczyn, stanowiła ich darzoną dozgonną miłością pasję.

Wnętrze magazynu wypełniały sterty skrzyń i ustawione w równych rzędach szafki. Na płaskich, podłużnych stołach, leżały rozłożone karabiny, granaty, części pancerzy, amunicja i nieco większe zabawki pokroju Wietnamskiego Rozpruwacza. Dostrzegłem nawet Pogromcę Arbuzów numer dwa. Wszystkiemu towarzyszył militarny wręcz porządek i dyscyplina. Nigdzie nie było śmieci. Nigdzie nie walały się sterty szpargałów, papierów, szmat, kurzu czy czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że dawny świat przeżył niedawno złowieszczą apokalipsę.

Nie, wewnątrz hali należącej do Zbrojeniowców, panował idealny porządek. Maszyny produkcyjne, wielkie żelazne potwory z przypominającymi gąsienice taśmami, lśniły, a ustawione w równych, musztrowych wręcz rzędach mosiężne łuski, błyszczały wespół tworząc osobliwe wrażenie innego świata, który więcej miał wspólnego z tym niegdysiejszym, niż współczesnym.

Naturalnie wszędzie krzątali się należący do Zbrojeniowców chłopcy i dziewczyny. Niektórzy pracowali p rzy taśmach. Inni doglądali broni . Kolejni wytwarzali poszczególne jej elementy, a jeszcze inni zajmowali się, dajcie wiarę, papierkową robotą, okupując biurowe zaplecze. Wszyscy nosili bojowe, zielone pancerze, lub łyskające, metalowe z kolcami na jednym z ramion. Ci, którzy wykonywali najcięższe fizyczne prace, mieli na sobie robocze ubrania: najczęściej spodnie w kolorze khaki lub pustynnym makijażu, jakiego używali niegdyś stacjonujący w Afganistanie żołnierze, oraz typowe dla wojska, białe płócienne koszulki bez rękawów, z mocnymi wcięciami na torsie.

Niewielkie, kiełkujące w moim zalęknionym umyśle nasionka, zaczęły wypuszczać korzenie i łodygi i Bóg mi świadkiem, rozrastały się niczym chwasty. Jeżeli ci ludzie nie byli w stanie wyplenić wałęsających się w sąsiedztwie Szponów Śmierci, to jakim cudem ja mam to zrobić? Oczywiście do tej pory nikt nie poprosił mnie o pomoc. Nie miałem jednak wątpliwości, iż mieszkańcy Gruzów z rzadka kierowali się altruizmem. Caleb pragnął zlikwidować jedyne źródło, mogące obnażyć dokonane przez niego morderstwo na synu Zimmermana. Zimmerman chciał pomścić swego pierworodnego. Brzytwa, należąca w końcu do Bractwa, również nie była skora do pomocy, bez uszczknięcia zawczasu czegoś dla siebie. Dlaczego Gabriel, nękany przez kłopoty finansowe przywódca Zbrojeniowców, miałby być inny?