Trwając przez dłuższy czas w oszałamiającej zadumie, Blaine i Ochłap dali się podejść dwóm kolejnym potworom, które zwabione rykiem swojego nieistniejącego już kolegi, zmierzały w ich stronę.
175
Bzzzt! Bzzzt!
Blaine dwukrotnie pociągnął za spust Blastera obcych. Kolosalne Szpony Śmierci zniknęły praktycznie w tym samym momencie. Anihilator spisywał się wyśmienicie. Blaine nie mógł wyjść z podziwu; nie mógł nacieszyć się własnym szczęściem i mocą.
Prawdziwy Bóg Mordu, co chłopcze? Teraz to będzie kaszka z mleczkiem. Sam w pojedynkę pokonasz całą armię Supermutantów i będziesz największym bohaterem pustkowi!
Jednak tym razem, zarówno on jak i pies, zachowali czujność. Nasłuchiwali przez dłuższy czas, a kiedy uznali, że teren jest czysty, Ochłap zbliżył się niepewnie do miejsca, gdzie wyparowały dwa Szpony Śmierci. Obwąchał pozostawione przez nie ślady, prychnął z pogardą nosem i unosząc tylną łapę, siknął obfitym, zakręconym strumieniem.
Blaine Kelly śmiał się. Odzyskawszy wiarę we własne siły, poklepał nieco lżejszego psa po łbie i zachowując wymaganą w tej sytuacji ostrożność, ruszył pewnym krokiem w stronę gniazda bestii.
176
Przyznam, iż miałem pewne wątpliwości, zbliżając się do budynku, który Szpony Śmierci zaanektowały na swój niewielki barłóg. Ochłap cały czas węszył i nadstawiał uszu, ale w ż aden sposób nie informował mnie o jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Najwyraźniej trzy potwory, które zdezintegrowałem za pomocą należącej niegdyś do kosmitów, złoto-lśniącej broni, stanowiły jedyny z aktualnych miotów Maciory. Być może we wnętrzu opuszczonego, zgruzowanego budynku o wielkich, kilkumetrowych wyrwach w ścianach, znajdowały się małe. Nie przejmowałem się jednak nimi. Kilka precyzyjnych strzałów i zniknie wszelki ślad po nich. Ostatecznie, przypuszczam, że i Ochłap poradziłby sobie ze szkaradnymi berbeciami.
Moje wątpliwości wynikały z obecności Maciory. Kiedyś, kiedy jeszcze zamieszkiwałem bezpieczne korytarze Krypty 13, czytałem o samicach lwów. Te nieco wyrośnięte i zbędne jak na mój gust (dzięki Bogu za Wielką Wojnę, ha! Nigdy nie przypuszczałem, że napiszę coś takiego!) kocice, były znacznie bardziej drapieżne, niż samce. Właściwie, rola lwów ograniczała się do wylegiwania na słońcu, odganiania much ogonem i okazjonalnej kopulacji. Równie okazjonalnie brały one udział w polowaniach. Wszystko, co stanowiło domenę agresji i śmierci, było zarezerwowane dla samic.
Samice lwów stawały się naturalnie jeszcze bardziej agresywne i drażliwe , kiedy miały na wychowaniu młode. Schodząc po prowadzących w mrok piwnicy, kamiennych schodach, uruchomiłem noktowizję w soczewkach mojego hełmu. Gdy tylko czerń rozbłysła wyostrzającą kształty zielenią, ujrzałem jajka…
Dziesiątki, jeśli nie setki skorupek po jajkach. Niektóre nawet zachowały się w całości. Leżały poprzewracane, opierające się o ściany i siebie nawzajem; wtopione w krajobraz niczym skamieniałe jaja dinozaurów. Większość została rozerwana. Ich grube, wapienne skorupki nie wyglądały, jakby coś wykluło się ze środka. Raczej, jakby zostały roztrzaskane.
Były również puste.
Odniosłem bardzo osobliwe wrażenie, iż Maciora Szponów Śmierci, oddaje się okrytym ciemnościom rytuałom kanibalizmu. To by tłumaczyło, dlaczego na zewnątrz stróżowały tylko trzy dorosłe osobniki.
Ciekawe, czy była sama. Jeżeli jest samica, powinien również być samiec.
Samiec Alfa.
No bo k to zdoła ją zapłodnić, chociaż powinienem chyba raczej napisać, któż zdoła zrosić swoim nasieniem złożone przez nią jajka , kiedy wszystkie samce zostały właśnie zanihilowane?
Skorupki chrzęściły mi pod stopami. Jakkolwiek cicho nie pragnąłem stąpać, było wręcz odwrotnie do tego znaneg o wiersza Williama Butlera Yeat sa . Im dalej w lśniący zielenią mrok, tym głośniejsze jawiły mi się moje kroki. W pewnym momencie nawet pląsający delikatnie, zgrabnie niczym przewodząca baletowi primabalerina, Ochłap, wydał się zaniepokojony. Wiedziałem jednak, że moje chrzęszczenie i rozgniatane jajka, szkielety (zarówno ludzkie jak i zwierzęce) oraz zwłoki walających się wszędzie dzieci Maciory, nie były odpowiedzialne za jego psi niepokój.
Coś wyłaniało się z mroku. Coś wielkiego , złowieszczego i żądnego krwi. Zacisnąłem uchwyt na rękojeści Blastera obcych. Ochłap zjeżył się, po czym skomląc wycofał za moje stalowo-tytanowe nogi.
Odgłos przedzierania się przez szczątki wszystkiego, co nieopatrznie znalazło się w piwnicy Szponów Śmierci, nasilały się, a kiedy po raz pierwszy rozpoznałem jej wyzierający z zieleni kształt, zrobiło mi się słabo.
Widząc mnie, Maciora ryknęła rozcapierzając szpony. Nim zdążył em unieść dłoń, mknęła ku nam, rozrzucając wokół wszystko, co znalazło się na jej drodze.
Zupełnie jak Matka radskoprionów.
177
Muszę przyznać, iż początkowe osłupienie niemalże przyprawiło mnie o utratę głowy. Rozeźlona, nienawistna, żądna naszej śmierci Maciora zbliżała się, a ja czułem się – dosłownie – niczym lodowy sopel. Być może oprzytomnił mnie szczekający i kwilący Ochłap. Być może, kontrolę raz jeszcze przejął mój pierwotny pień mózgu. Suma summarum, pociągnąłem za delikatny, lśniący cyngielek i Blaster obcych wypalił. Maciora, za sprawą jakiegoś niewytłumaczalnego refleksu, zdołała uskoczyć . Wiązka plazmy poleciała w stronę przeciwległej ściany i ginąc w mroku, rozbłysła się na koniec, dezintegrując znaczny kawał muru.
Maciora wyła szarżując. Jednak tym razem nie dałem się zaskoczyć i sparaliżować. Mój kciuk trzykrotnie pociągnął za spust. Pierwsza wiązka przeleciała w miejscu, w którym jeszcze sekundę wcześniej znajdowała się bestia. Druga trafiła tę rozhisteryzowaną pizdę prosto w kuper. Trzecia, cóż, trzecia sprawiła, że jakaś postrzępiona, spękana czaszka z jednym tylko oczodołem, przeniosła się do świata, do którego chwilę wcześniej trafiła Maciora.
Odetchnęliśmy z nieskrywaną ulgą. Co to była za ironia i absurd. To wszystko, co miało tutaj miejsce. Maciora Szponów Śmierci, hołdująca starym, ludożerczym zwyczajom, domagała się sprawiedliwości za przeflancowanie jej krnąbrnych, śmiercionośnych dzieciaków na tamten świat.
Anihilacja ściany podtrzymującej strop i znajdujące się za nią zwały ziemi, nadwyrężyła konstrukcję. Tynk i grudy betonu zaczęły opadać, a piwnica raz po raz wydawała z siebie dudniąco-grzmiące dźwięki. Nie czekając, aż resztki barłogu zwalą nam się na głowy, rzuciliśmy się z psem pędem do ucieczki.
Uszliśmy z życiem dosłownie w ostatniej chwili. Wyskakując na powierzchnię, biegliśmy w stronę wyjścia z budynku. Nim zdążyliśmy wykonać ostatni krok, podłoga zarwała się i cała konstrukcja zawaliła się, grzebiąc leże Szponów Śmierci dokładnie tam, gdzie po wybuchu termojądrowej głowicy zostało pogrzebane Los Angeles.
Pod Gruzami.
178
Teraz, kiedy Zbrojeniowcy mieli wolną rękę, a zagrożenie ze strony czających się w mroku bestii, zostało zażegnane, Gabriel traktował mnie jak swojego najlepszego przyjaciela. Jego ludzie zebrali się wokół, klepiąc mnie powszechnie obowiązującym w Gruzach zwyczajem po plecach. Przyznam, iż początkowo czułem się nieco nieswojo. Szybko jednak odnalazłem się w wymagającej roli bohatera i opowiedziałem ze szczegółami, jak to właściwie było. Nie szczędziłem w słowach napięcia, grozy i heroicznych czynów. Ochłapowi przypadł w udziale zaszczyt zagryzienia na śmierć trzech z najmniejszych dzieci Maciory. Kiedy pies słyszał, jak wspominam jego odwagę, prężył się dumnie unosząc łeb i merdał przy tym ogonem. Dziewczyny podchodziły do niego i klepały po pupci, smyrając jednocześnie za uszami. Były też kiełbaski i miski pełne bogatej w błonnik kaszy.