Выбрать главу

Tak jak woda. Blaine Kelly był natomiast ostrożny.

Ale daj spokój, Blaine. Nie pękaj. Naprawdę sądzisz, że mutacje działają tak szybko? Nawet jeżeli te krowy są radioaktywne, to co z tego? Wszystko jest. Kwestia tylko, ile radów wchłoniesz i jak szybko rozpocznie się proces zachodzących w twoich komórkach zmian. Wiesz, skaza krwotoczna itd. Przecież wcale nie musi się okazać, że…

A wielkie jak bicepsy tytana kalifornijskie szczury jaskiniowe? - pytał Blaine sam siebie. Te dwugłowe braminy? Przecież to dopiero drugie miejsce w zewnętrznym świecie, które udało mi się jako tako poznać, a dosłownie wszędzie panoszą się jakieś niewyobrażalne elementy zmutowanej fauny i flory. Nie! Nie jestem idiotą. Muszę to sprawdzić…

Jednak i tym razem PipBoy 2000 pozostał cichy i spokojny. Krowy nie były więc stanowiącymi źródło promieniowania bateriami. Jedynie efektem boskiej mocy atomu.

Teraz, kiedy Blaine podrapał jedną za uchem, uradowane stadko zaczęło niepewnie robić „muu-muu”. Im więcej głów Blaine pogiglał swoim palcem, tym większa swoboda i rozpasanie wdawała się we wnętrze krowiej zagrody.

- Muuuu… Muuuu… Muuuu – ryczały gromadnie braminy.

Latające nad nimi wcześniej rozbzyczane muchy przeniosły się nad zmutowane poletka kukurydzy i kapusty; jak gdyby wyczuwały, że coś się święci. Krowy natomiast strzygły uszami i kłębiły się niczym myszy w worku ze zbożem. Każda jedna z osobna domagała się pieszczot. Sam ten fakt był już niemałym problemem. Dodatkowo każda krowa posiadała dwie głowy, a każda z tych dwóch głów domagała się pieszczot jako pierwsza.

Zamieszki wisiały w powietrzu. Być może Blaine zrobił to celowo. Być może w tej jednej, krótkiej chwili był w całości pochłonięty naturalną ufnością i radością tego czekoladowego stadka braminów. Być może chciał po prostu zobaczyć, co się stanie. Dlatego w najlepsze kontynuował rytuał pieszczot.

Krowy zaś muczały coraz głośniej i coraz mocniej napierały na ledwo już zipiące ogrodzenie zagrody.

Wtedy jedna głowa fuknęła na drugą. Wydała z siebie głośne i agresywnie brzmiące, krótkie „MU-MU”, a sąsiadująca z nią po lewej stronie, giglana w tym momencie i strzygąca w najlepsze z zadowolenia uszami morda, zupełnie ją zignorowała.

Jednak po dwóch stronach łaskotanej właśnie krowy, stały dwie kolejne. Ich stykające się ze środkowym braminem głowy, uznały najwyraźniej, że krótkie i agresywnie brzmiące „MU-MU” było skierowane do nich.

Odpowiedziały tym samym, rozdymając ponadto chrapy.

Kiedy kłębiące się z tyłu braminy usłyszały, że z przodu dzieje się coś niedobrego, wyraźnie zaczęły się denerwować. Próbując dać upust napięciu zaczęły również rozpychać się we wnętrzu zagrody, taranując inne krowy.

Przednie krowy uznały, że te z tyłu celowo napierają na nie w taki sposób, by te zostały przepchane, lub nawet wypchnięte na bok.

Zamieszki wiszące jeszcze kilka chwil temu w powietrzu, powoli zaczynały stawać się faktem.

Wybuchła straszliwa wrzawa. Mieszkańcy Piasków zlecieli się jak gdyby atakowały same radskorpiony. Blaine natomiast uznał, że to najlepszy moment by po angielsku udać się na rozmowę z Aradesh’em.

Jednak jakaś nieznana mu wcześniej część jego natury kazała pogiglać jeszcze jeden krowi łeb.

Okazało się, że ten jeden krowi łeb był jednym krowim łbem, który nadał fizyczną postać wszystkim kłębiącym się w zagrodzie napięciom. Krowy zaczęły fukać jedne na drugie, napierać i w końcu rzuciły się na siebie tworząc ogólny tumult, nad którym unosiło się przypominające występ wiedeńskiej orkiestry dętej crescendo jednego wielkiego MU.

Blaine odsunął się. Krowy dosłownie zwariowały i w głębi siebie musiał przyznać, że nigdy nie spodziewałby się takiej agresji, takiej zapalczywości i takiej nienawiści po stadzie zwykłych, spoglądających tępym i cielęcym wzrokiem krasul.

Jakiś tęgi wieśniak odziany w pocerowany, brudny od kurzu kapok przemknął obok niego – i obok kłębiącego się teraz po drugiej stronie zagrody (acz w bezpiecznej odległości) tłumu ciekawskich mieszkańców Cienistych Piasków – i smagnął kilkukrotnie nad krowimi łbami trzymanym w prawej ręce batem.

Powietrze przeszył przerażający dźwięk strzelającej skóry – przeplatanej gdzieniegdzie postronkami konopnego sznura. Rozeźlone krowy nadal muczały i chyba nawet wkładały w to nieco więcej serca niż wcześniej. Wpadając na siebie bezmyślnie i taranując się, jakimś niezrozumiałym cudem zdołały unieść jedną z krów swoimi masywnymi głowami. Odwrócony do góry nogami bramin buczał przeraźliwie, a kiedy ogarnięty furią i przerażeniem wieśniak (faktycznie przypominający teraz strzelającego jadowym kolcem radskorpiona) raz i drugi smagał w jego kierunku z bicza, Blaine ujrzał jak jedno z napęczniałych od mleka krowich wymion pęka tryskając fontanną biało-czerwonej oleistej substancji.

Blaine wykorzystał panujące wokół zamieszanie i nieco przyspieszonym z początku krokiem udał się w stronę największego domu w osadzie. Domu, nad którym unosił się zapach pieczonych iguan i opalanych na rożnie psów.

6

Zmierzając w kierunku głównej siedziby sołtysa Cienistych Piasków, Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się przeczucia, iż atmosfera i ciśnienie panujące w wiosce zaczynają z wolna opadać. Daleko na zachodzie dostrzegał ciemne, nisko zawieszone chmury. Nie wyglądały jednak na burzowe. Oczywiście mieszkający do tej pory pod ziemią Blaine, jak każdy obywatel Krypty, odebrał gruntowne wykształcenie w sferze zjawisk meteorologicznych. Mimo to jego bieżąca ocena sytuacja pozostawała czysto akademicka, a zmiany jakie zaszły na świecie pod wpływem promieniowania nuklearnego sprawiały, że większość dziedzin niegdysiejszych nauk uległa takiej samej mutacji, jak wszystko dookoła.

Tym samym Blaine Kelly nie potrafił jasno zdefiniować, czy wiszące nisko na niebie chmury zwiastują nadejście burzy, chwilowe osłabienie promieni słonecznych lub nagłe podwyższenie się temperatury.

Równie dobrze mogły z nich runąć strugi kwasu solnego.

Na szczęście znajdował się już w największym i wyglądającym na najzamożniejszy (lecz wciąż patologicznie biedny) domu Cienistych Piasków.

Wnętrze składało się z dużej sali z kilkoma ławami. Na tyłach musiała być kuchnia, ponieważ Blaine nie tylko dostrzegł co najmniej trzy krzątające się po jej wnętrzu kobiety, ale poczuł również zapach skwierczącego na ogniu pieczystego.

Zapach, który najpewniej należał do dawnej rodziny czatującego przy bramie psa z rasy niemożliwej już do określenia nawet przez najwybitniejszego znawcę psiej genetyki.

Mimo to i nieco wbrew sobie, Blaine poczuł jak jego żołądek nagle się ożywił. Donośne burknięcia stały się na tyle głośne, iż Blaine pokraśniał na twarzy. Na szczęście łuszcząca się na wszystkich odsłoniętych częściach ciała skóra była na tyle czerwona, że nikt nie zwrócił na ten fakt uwagi.

Do tego wnętrze pomieszczenia było ciemne (na zewnątrz robiło się równie ciemno), a w wielkiej sali nie było nikogo poza jakąś kurduplastą sylwetką odzianą w habit. Postać zamieszkująca jego odmęty spoglądała w stronę drzwi wejściowych, przez które przed kilkoma chwilami przetoczył się Blaine.

Jeżeli to jest przywódca Cienistych Piasków, pomyślał Blaine, to wcale mnie nie dziwi, że wszyscy tu wyglądają na pozbawionych grosza przy duszy, przymierających głodem nędzników. Aradesh, bo tak wedle słów Seth’a musiała nazywać się stojąca w łączeniu dwóch ścian po przeciwległej stronie pomieszczenia postać, przypominała starającego krygować się na tajemniczego i dysponującego władzą zakonnika (pewnie nawet Jezuitę, których zakon słynął z ciążącego nad nimi niczym klątwa ubóstwa) chodzącego od trzydziestu lat w tym samym pilśniowo-zgrzebnym worze. Jeżeli Cieniste Piaski były zbieraniną kloszardów, ten człowiek był niewątpliwie ich królem.

Nagle niemy do tej pory król kloszardów, odsłonił twarz odrzucając do tyłu kaptur własnej szaty. Zdawało się, że planuje przemówić.

Blaine ujrzał obciętą na jeża głowę typowego południowca. Jego karnacja przypominała zewnętrzną skórkę miąższu laskowych orzechów. Oczy komponowały się z nimi dokładnie w tym samym monochromatycznym kolorze. Ponad nimi sterczały równiutko przycięte, ulizane (najwyraźniej na ślinę bądź resztki psiego tłuszczu) brwi. Nadawały Aradesh’owi nieco groźny i apodyktyczny wygląd człowieka, który pośród lokalnej menażerii mógł faktycznie cieszyć się jakąś formą autorytetu. Człowiek ten miał ponadto nos przypominający podciętą trąbę mrówkojada i wąskie zaciśnięte usta.