A jednak inna. W jej mrokach, w najgłębszych czeluściach centrum zarządzania, znajdowała się istota tak straszna i demoniczna, iż nawet werbalna wzmianka o niej przyprawiała o gęsią skórkę.
Mistrz. Mistrz, który jeśli wierzyć słowom Nicole, a ta nie wyglądała na postrzeloną konfabulantkę, stanowił połączenie wielu świadomości owładniętych patologiczną rządzą zaprowadzenia na pustkowiach czystości rasowej. Pierwszy z Wielkich, Protoplasta, spod którego woli wyszły siejące dziś plagę i spustoszenie na pustkowiach Supermutanty. Jego zewnętrznym reprezentantem był niejaki Morfeusz i podobno tylko on z ludzi widział Stwórcę i miał do niego dostęp. Nicole sugerowała, iż wpierw powinienem skupić swoją uwagę na nim. Nie będzie to jednak łatwe. Pacyfistyczne z pozoru, pragnące uzdrowienia dla świata Dzieci Katedry dysponowały niszczycielską i złowrogą siłą stworzeń tak szkaradnych, paskudnych i skrzywdzonych przez promieniowanie, iż przypominających najgorsze koszmary z najodleglejszych zakamarków obłąkanego umysłu. Do tego dochodziły również Supermutanty i niejacy Mroczni.
Wszystko to wyglądało tragicznie, a ja zacząłem z wolna rozumieć poświęcenie, jakiego wymagała ode mnie moja rola. Dwa dni spędziłem pośród ścian należącej do Uczniów biblioteki. Dwa dni rozmyślałem o tym, co należy zrobić i kiedy w końcu zaakceptowałem mój los, powróciłem do Nicole mówiąc jej, że jestem gotowy.
Uśmiechnęła się szczerząc zęby i kręcąc przy tym głową. Boże, jaka ona była piękna . Naturalnie, to co powiedziała, miało słuszność. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin byłem tak skupiony i owładnięty dręczącą i paraliżującą mnie myślą o zabiciu Mistrza Supermutantów, iż zupełnie pominąłem jeden drobny szczegół.
Nie mogłem zbliżyć się do Katedry, nie mówiąc już o zejściu poniżej - w ciemne i zatęchłe korytarze Krypty, mając na sobie najbardziej wymowną i najlepiej rozpoznawalną wizytówkę Bractwa Stali.
Nicole pomogła mi się wygramolić z Pancerza Wspomagającego, model T-51b. Obiecała, że wraz z Pogromcą Arbuzów i Wietnamskim Rozpruwaczem, będą czekały na mnie w jej prywatnej kwaterze, do której nikt nie miał wstępu.
Ochłap również musiał zostać. Kwękał trochę i dąsał się, ale pod siłą argumentów czochrających i zachwycających się nim dziewczyn, szybko skapitulował.
Ja natomiast wyciągnąłem z mojego zasłużonego plecaka purpurową, typową dla wyższych kapłanów Dzieci Katedry szatę. Szatę tę zwędziłem z kościoła w Hub. Miałem przeczucie, że jeszcze mi się przyda.
W jej zanadrzu ukryłem Blaster obcych i żegnając się z Nicole i moim psem, ruszyłem ku własnemu przeznaczeniu.
Rozdział 18
Katedra
185
Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się wrażenia, iż wszystkie sakralne budowle świata, miały w założeniu przetrwać apokalipsę i tak jak niegdyś zadręczały człowieka nieustannie nadciągającym widmem Dnia Gniewu Bożego, tak teraz, kiedy cały świat poszedł w diabły, trwały na straży bożego terroru - przypominając resztkom ludzkości, iż to właśnie za ich grzechy świat jest dziś tym, czym jest.
Budynek Katedry wywierał niesamowite, złowrogie wrażenie. Blaine spoglądał na niego z mieszaniną pogardy, złości i jakiejś wewnętrznej, immanentnej skruchy. Była to największa naziemna budowla, jaką do tej pory widział i w gruncie rzeczy sama w sobie, niewiele odbiegała od standardowego wizerunku typowej dla religii chrześcijańskiej świątyni.
Kolosalna, osadzona na głębokich fundamentach podstawa na bazie prostokąta tworzyła idealnie geometryczną bryłę – zdającą się być zupełnie pustą w środku. Żywe, betonowe filary podpierały dachowy gzyms, a pomiędzy nimi lśniły w popołudniowym słońcu żółto-czerwone witraże wykonane z łączonego ze sobą szkła. Szkło to przypominało do złudzenia zaschniętą powierzchnię spękanego błota. Czarna, obsydianowa pajęczyna pokrywała je w chaotycznym, wzbudzającym niepokój wzorze. Spadzisty, obłożony rdzewiejącym gontem dach, wznosił się ukośnie tworząc niewidoczną z dołu kalenicę. Frontowa fasada, ta na której mieściły się trzy pary potężnych, dwuskrzydłowych drzwi wykonanych ze wzmacnianego żelaznymi ryglami i zawiasami, ciemnego drewna, które pomimo upływu czasu wciąż było wyjątkowo dobrze zachowane i sprawiało wrażenie solidniejszego niż niektóre ze stalowych drzwi, wznosiła się w formie pionowej, strzelistej ściany wyglądającej jak postawiony na sztorc, pragnący wryć się w sklepienie most. Był to jedyny element Katedry, który nie kończył się wraz z granicą stalowej kalenicy, lecz górował nad nią tworząc coś na kształt podobnej do trującego grzyba wierzy, gdzie koliste, niknące na wysokości szkliste witraże przypominały wszechwidzące, obserwujące wszystko i wszystkich oczy samego Boga.
Oczywiście całość tej neogotyckiej szmiry, została okraszona liczną symboliką. Były przypominające greckich bogów, surowe rzeźby o równie surowych i niewyrażających niczego poza wzgardą i cierpieniem twarzach. Były pokryte zadziorami, demoniczne gargulce o pełnych ostrych zębów pyskach i złowrogo okrywających je wargach. Były też żółto-czarne symbole radioaktywne. Blaine przypuszczał, iż wielki niczym pieczęć znak ostrzegawczy, został umiejscowiony w miejscu, w którym niegdyś spoczywał wizerunek ukrzyżowanego przez Rzymian Chrystusa. Chrystus nie miał już jednak takiej mocy jak w przeszłości. Jego umęczone, zakrwawione oblicze z nałożoną na głowę cierniową koroną zostało prawie zapomniane. To, co kojarzyło się bezpośrednio z jeźdźcami apokalipsy, z czerwonymi, spiczastymi niczym ociosane kołki rakietami termojądrowymi i wypalającym wszystko łącznie z duszą atomem, miało znacznie większą siłę oddziaływania i bez wątpienia nie było w post-apokaliptycznym świecie osoby, która widząc symbol radioaktywności, nie wzdrygnęłaby się w lęku przed własną śmiertelnością.
Na betonowych płytach wyściełających chodnik przed wejściem, kłębili się wyjątkowo apatycznie wyglądający wierni. Blaine naliczył około dwudziestu osób. Większość przypominała odzianą w szmaty bezdomną hołotę. Powłóczyli stopami, kręcąc się niemalże w kółko. Niektórzy burczeli coś do siebie pod nosem. Inni wpatrywali się we wzbudzający grozę symbol. Byli też tacy, którzy siadali bądź kładli się na ziemi, przyjmując znaną i powszechną niegdyś pozycję „leżącego krzyżem”. Pośród ciżby krzątali się trzej odziani w drzewne habity wyznawcy Dzieci Apokalipsy. Właściwie, uznał Blaine, wszyscy znajdujący się przed głównym wejściem, musieli oddawać cześć kryjącemu się przed wzrokiem świata Bogu Podziemi, ale ci okutani od stóp do głów, bez wątpienia wchodzili w skład sformalizowanej hierarchii kościoła i mieli czujne oko na ciżbę.
Blaine ruszył wolnym krokiem w stronę tłumu. Posyłane mu z ukosa spojrzenia tych, których twarze były na tyle czyste, by umożliwić określenie malujących się na nich emocji, wyrażały przemieszanie lęku i fascynacji. Purpurowa, zarezerwowana dla wyższego kapłaństwa szata powiewała z każdym ruchem, wzbudzając w prostaczkach podziw i nagłą potrzebę ustąpienia Blainowi z drogi. Jego twarz, skryta głęboko za połami opadającego niemalże na oczy kaptura, zapewniała mu niezbędną anonimowość. Nikt z rozsuwającego się przed nim motłochu, nie zdradzał jakichkolwiek podejrzeń. Wszyscy uznawali go za jednego z wyższych kapłanów. Nawet stojący na straży centralnych, umiejscowionych dokładnie po środku drzwi kustosz w wyliniałym, spłowiałym od słońca habicie, skinął tylko głową, kiedy Blaine mijał go wyciągając rękę w stronę płaskiej, przypominającej podwinięte ptasie skrzydło klamki.
Przyzwyczajony do siły Pancerza Wspomagającego Blaine, znieruchomiał próbując pociągnąć masywne drzwi. Drzewo, najpewniej twarda, zbita dębina, której masę zwiększały dodatkowo żelazne wzmocnienia, było tak ciężkie, iż Blaine czując, jak kraśnieje nieco pod purpurowym kapturem upodabniając się do niego kolorem, zdeprymowany położył drugą rękę na stalowej klamce i jednym, gwałtownym ruchem napiętych mięśni pociągnął drzwi do siebie.