Выбрать главу

Stalowe, zardzewiałe zawiasy wydały z siebie głośne skrzypnięcia. Blaine wszedł do środka, a stojąca za nim plebejska ciżba, odprowadzała go świątobliwym wzrokiem, kiedy niknął w ciemnym, niedostępnym dla nich wnętrzu domu domniemanego zbawienia.

186

Wnętrze Katedry okrywała szarość. Ciemne, karmazynowe szkło witraży przepuszczało tylko minimum światła, które nie było w stanie równomiernie oświetlić kolosalnej przestrzeni. Czarna posadzka i czarne ściany połykały resztki promieni niczym podmorskie głębiny. Wszędzie panował mrok, a tuż nad ziemią, na wysokość łydek, unosiła się gęsta, kremowa mgła. Wysokie, strzeliste filary podtrzymywały strop, wpływając w formie płynnych łączeń w sklepienie budynku. Główna nawa, szeroka i wąska, wyglądająca niczym okolony kolumnami kanion, prowadziła w głąb konstrukcji, zaś po bokach znajdowały się niewielkie nawy boczne; pomieszczenia, do których drzwi pozostawały zamknięte.

Nigdzie nie było żywej duszy. Z głębi Katedry docierały jednak odgłosy odprawianej liturgii. Blaine niespiesznym krokiem, rozglądając się w bezbrzeżnej fascynacji i równie bezbrzeżnym przerażaniu, ruszył w ich kierunku rozpędzając zasnuwającą mu stopy mgłę.

Nawy boczne po lewej i po prawej stronie kończyły się dokładnie w tym samym punkcie. Na linii krańcowych ścian ustawiono wąskie, cienkie filary przedzielone na wysokości trzech metrów poziomym przęsłem. Wielka sala mszalna, mroczna i spowita mgłą, rozpościerała się przed oczami Blaina przypominając wnętrze wieloryba, który połknął nieszczęsnego Pinokia. Kelly zastanawiał się, czy gdyby zdecydował się teraz na ucieczkę, scalająca atmosferę w upiornej grozie siła infernalnej Katedry pozwoliłaby mu na to.

Odpędził latające mu po głowie myśli. Rzędy drewnianych, wyglądających na wybitnie niewygodne - przeznaczone dla cierpiętników i grzeszników - ławek wypełniał usadowiony na nich tłum Dzieci Katedry. Blaine wodził wzrokiem po wystających ponad wysokie oparcia głowach zebranych. Większość z tylnych rzędów nie miała żadnego okrycia. Im bliżej ustawionego pod przeciwległą ścianą ołtarza i dwóch otaczających go teleekranów, tym więcej zasnutych kapturami i habitami postaci. Wyglądało na to, iż tak jak w dawnym Watykanie, hierarchia ważności i znamienitości uczestników liturgii rosła w miarę zbliżania się do centralnego punktu, gdzie odprawiano rytualne modły. Pierwszy rząd ławek, które dla odmiany posiadały wyściełane czerwonym aksamitem, puchowe poduszki i podparcia, w całości okupowały postaci w purpurowych szatach.

Stojący za ołtarzem kapłan, chudy i starzejący się człowiek w szacie o najbardziej nobilitującym kolorze, uniósł ręce w sakralnym geście, trzymając w nich coś, co wyglądało na wyjątkowo świeży i dobrze zachowany kwiat o czterech białych płatkach. Przez rzędy ławek przeszedł pomruk, którego Blaine nie zrozumiał, a chwilę potem prowadzący mszę odłożył święty najwyraźniej przedmiot na czarny, oświetlony światłem kilkudziesięciu płonących na nim świec, ołtarz i zwrócił się do zebranych swoim chrapliwym, skrzekliwym nieco głosem:

- BRACIA I SIOSTRY, CZAS UNIFIKACJI JEST BLISKI!!!

Zebrany w Katedrze tłum zawył jak stado zwierząt. Kakofoniczny odgłos rezonował odbijając się od ścian pomieszczenia. Blaine miał wrażenie, że atakuje go niemalże z każdej strony.

- PODĄŻAJ ZA JEDNOŚCIĄ! BROŃ JEDNOŚCI! ODDAJ ŻYCIE ZA JEDNOŚĆ!!!

Ponownie fanatyczne, skwapliwe okrzyki fascynacji i poparcia.

- JUŻ NIEBAWEM, BRACIA I SIOSTRY, ŚWIAT POZNA OBLICZE PRAWDZIWEGO BOGA, A WTEDY KAŻDY Z NAS BĘDZIE ŻYŁ W RAJU! NIE BĘDZIE WYJĄTKÓW!!!

Kakofonia tłumu sięgnęła zenitu. Płonące na czarnym ołtarzu świece zamigotały pod wpływem jakiegoś osobliwego podmucha powietrza, nadciągającego z lewej strony. Ciemne, krwawe światło przygasło nieco, a okalająca stopy i łydki „kongregacji” mgła, zawirowała groźnie, unosząc się nieco do góry.

Spośród chaosu docierających do bębenków usznych głosów, Blaine wyłonił coś, co zdawało się docierać z przeciwnej strony. Ciche, miarowe kroki stóp zbliżały się gdzieś zza jego pleców. Chłopak stojący tuż za prowadzącymi do głównego pomieszczenia, cienkimi i krótkimi filarami, wzdrygnął się w sobie i poczuł, jak na jego plecach, pojawiają się kropelki chłodnego potu.

Kroki narastały. Kapłan prowadzący liturgię nie mówił już, lecz krzyczał jak rozpościerający się przed nim tłum. Blaine nerwowo obserwował otoczenie, zastanawiając się, czy w razie niebezpieczeństwa, zdoła uciec.

Odruchowo schował lewą dłoń w przepastnych kieszeniach habitu. Chłód kosmicznej broni podziałał na niego nieco uspokajając. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, zdezintegruje tylu, ilu tylko zdoła, a potem ucieknie na zewnątrz…

Pamiętaj, Blaine, że nie masz już na sobie pancerza wspomagającego. Jeżeli przypuszczasz, że całe to tałatajstwo odprawia te swoje satanistyczne modły w zupełnie pacyfistyczny sposób, to jesteś idiotą. Jak myślisz, dlaczego pomieszczenia w bocznych nawach są zamknięte? Powiem ci, dlaczego, Blaine. Czają się tam strażnicy. Tak samo jak w antresoli nad nimi i w zakrystii na tyłach i pośród oddających cześć mrocznemu bogu wiernych usadowionych w tych wyglądających na kurewsko niewygodne ławkach. Wystarczy, że jeden z nich nafaszeruje cię ołowiem i koniec. Pamiętaj, nie zrób niczego pochopnego. Przecież te kroki, wcale nie muszą oznaczą…

Blaine poczuł opadającą znienacka na jego ramię dłoń. Nim zdążył pomyśleć, że wszyscy w Gruzach pozwalają sobie na zdecydowanie zbyt dużą poufałość, do jego uszu dotarł spokojny, słodki, dziewczęcy głos.

- Nie uczestniczysz w liturgii, bracie?

Blaine odwrócił się. Ujrzał dziewczynę skrytą pod piżmowym habitem wykonanym z grubej, wełnianej tkaniny. Miała długie, złote włosy opadające w kaskadzie wzdłuż twarzy. Jej niebieskie oczy sprawiały wrażenie życzliwych, a delikatna, śniada cera i twarz wskazywały na znaczną domieszkę płynącej w żyłach dziewczyny krwi nordyckiej. Miała wyglądające na miękkie, jasne usta i uśmiechała się życzliwie.

Za sprawą jakiejś niewyjaśnionej siły, Blaine Kelly wiedział, że stoi przed nim siostra Laura.

- Nie, siostro. Dopiero, co przybyłem. Nie chciałem naruszać reguł liturgicznych.

Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jej żywe i nieco przymknięte oczy lustrowały Blaina wnikliwie. Wolnym, powłóczystym ruchem zsunęła swoją filigranową dłoń z jego ramienia.

- Wybacz, bracie, ale nie kojarzę cię. Czy przybyłeś do nas z placówki w Hub?

- Nie do końca, siostro – odparł próbując zachować spokój Blaine. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna to Laura, ale jednak coś w tym miejscu, w tej atmosferze i w tych ludziach sprawiało, iż czuł się jak chomik uwięziony w sztolni, gdzie zewsząd łypały na niego skryte w ciemności skorpiony. – Wybacz, ale ja również ciebie nie kojarzę, a zważywszy na kolor naszych szat, wydaje mi się, że to nie ty powinnaś zadawać tutaj pytania. Jak masz na imię i gdzie mogę znaleźć wielkiego brata Morfeusza?

Dziewczyna wzdrygnęła się nieznacznie, odsuwając nieco w tył.

- Wybacz, bracie. Nie chciałam cię urazić. Jestem Laura. Jedna z sióstr miłosierdzia. Pomagam chorym i po…

- Czerwony jeździec.

Tak jak Blaine Kelly przerwał Laurze, tak Laura przerwała w tym momencie samej sobie. Jej przymrużone, wyglądające na lekko odurzone oczy, przymknęły się jeszcze bardzie, a potem momentalnie rozszerzyły. Zbliżyła swoją twarz do twarzy Blaina i kładąc mu raz jeszcze dłoń na ramieniu, powiedziała szeptem, jak gdyby bojąc się, iż ściany Katedry usłyszą.

- Chodź ze mną.

187

Blaine i Laura skryli się w jednym z zamkniętych pomieszczeń osadzonych w bocznych nawach. Laura otworzyła drzwi należącym do niej kluczem. Jak wyjaśniła, pokój z drewnianą, pozbawioną oparcia ławką, krzesłem, obitym stalą kufrem i małym stolikiem wpitym w róg dwóch ścian, był miejscem, w którym przyjmowała penitentów. Służyła również radą wszystkim potrzebującym. Skwapliwie opowiadała o historii i dogmatach wyznawanych przez Dzieci Katedry.

- Tutaj możemy porozmawiać. Ściany są grube, a odprawiany w głównym pomieszczeniu sakralnym rytuał potrwa jeszcze, co najmniej trzydzieści minut. Powinniśmy jednak zachować ostrożność. To miejsce jest czymś więcej, niż się z pozoru wydaje. Ludzie tu znikają, a szeptane słowa rozbrzmiewają niekiedy niczym kościelne dzwony, docierając do niepowołanych uszu. Złe siły spoglądają z tych mrocznych ścian. Mamy niewiele czasu.