10
Początkowo szło całkiem nieźle. Tuż za wejściem do jaskini leżał pokryty krwią i fragmentami mięsa szkielet dwugłowej krowy. Musiał być dość świeży, ponieważ w gęstej chmurze unosiły się nad nim brzęczące muchy.
Potem również szło całkiem nieźle. Rozświetlając wnętrze wilgotnej jaskini, Blaine przemierzał jej przestronne korytarze próbując nie zwymiotować na myśl o chrzęszczących mu pod stopami kościach i docierającym do jego nosa niewyobrażalnym wręcz smrodzie zgnilizny i jakiś specyficznych feromonów wydzielanych przez zamieszkujące mrok horrory.
Lawirował również między zdającymi się nie mieć końca kopczykami radskorpionich ekskrementów. Przeto stąpał ostrożnie, jak w tym znanym wierszu Williama Butlera Yeatsa.
Pierwszy kurewsko wielki i odpasiony skorpion wyskoczył na niego w momencie, kiedy Blaine zaczynał właśnie czuć się całkiem pewnie i swobodnie. Odrobina nieuwagi i masywna, ciemnobrązowa masa chitynowej bestii wyrosła przed nim niczym lodowa góra przed niespodziewającym się niczego Titanickiem.
W początkowym odruchu, skorpion próbował użądlić Blaina w krocze. Blaine jednak szybko przebierał nogami cofając się. Wymachiwał przy tym rozżarzoną flarą tuż przed pyskiem zwierzęcia, które po krótkiej chwili ataku w stylu kamikaze, straciło rezon i zaczęło się naprędce cofać.
Tym razem to Blaine napierał. Oślepiał skorpiona światłem żywego ognia. Bestia zaś jakby zupełnie utraciła rozeznanie, wpadając w końcu ogonem na ścianę.
Wtedy Blaine przeszedł do planu B swojego planu A. Zanurzył prawą, wolną rękę w pełniącym teraz funkcje torby plecaku i wyciągnął z niego małe zawiniątko przypominające skrzętnie obwiązany sznurkiem mieszek ze złotem.
Przyłożył prowizoryczny lont do flary. Mieszek ze złotem zajął się równie złocistym ogniem i gdy Blaine odczekał chwilę wiele przy tym ryzykując - lecz przecież musiał w końcu zyskać stu procentową pewność - cisnął własnoręcznie skonstruowaną bombą w radskorpiona.
Potem czmychnął w tył i czekał na wybuch.
Ten jednak nie nadchodził. Do uszu Blaina dotarł jedynie odgłos cichego rozczarowania.
Przypominał pufnięcie pękającego balonika.
Niewypał, cholera!
BUUUUUUUM!!!
Radskorpion leżał w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał. Odnóża rozkraczyły mu się przypominając rozpłaszczone kacze płetwy. Nie oddychał. Nie miał w końcu czym. Eksplozja nie rozerwała go na kawałki, ale zdołała urżnąć newralgiczny pysk (gdzie wedle snajperów i kamperów zawsze należało kierować swój gniew i ogień) przekształcając go w rozcapierzony kikut chitynowego pancerza, przypominającej kisiel tkanki i zwierzęcych resztek.
Blaine był z siebie bardzo dumny. Ruszył dalej w głąb pieczary i można powiedzieć, że tam również szło mu całkiem nieźle.
Kolejne dwa radskorpiony wychynęły zza jednego z tych spiczastych, naziemnych stalagmitów… stalaktytów, czy Bóg jeden raczy wiedzieć jak nazywały się te skalne konstrukcje. Blaine na wykładanej (obowiązkowej) w Krypcie geografii zawsze miał problem z rozróżnieniem jednych od drugich.
Dwie bomby i dwa skorpiony w trybie natychmiastowym przekonały się, czy cokolwiek czeka na nie po śmierci.
Blainowi zostało siedem wypełnionych kordytem z pocisków 5,56mm FMJ granatów, kiedy pierwsza flara rozbłysła czerwonym światłem i po niedługim czasie wypaliła się pozostając już tylko wspomnieniem.
Gdy skończyło się pokrzepiające (i przepędzające radskorpiony) światło, na jego miejscu pojawiły się kłopoty.
Blaine rozpalił drugą flarę. Słyszał docierające zewsząd odgłosy klekotania szczypcami i tupania dziesiątków małych, chitynowych odnóży. Ręce mu się trzęsły i ewidentnie nie szło już tak dobrze jak jeszcze przed kilkoma chwilami.
Flara rozświetliła się na dobre. Trzy wyglądające na wyjątkowo wredne i wyjątkowo dorodne skorpiony otoczyły Blaina z trzech różnych stron. Udało mu się je oślepić i nawet załatwić dwa za pomocą jednej bomby, kiedy trzeci ruszył na niego i przyparł chłopaka do skały.
Blaine bronił się dzielnie. Wymachiwał flarą rażąc ogłupiałe zwierzątko…
Zwierzątko… dobre sobie, Blaine! Faktycznie te opasłe bydlaki przypominają typowe puchate myszki, króliczki i kocięta trzymane niegdyś powszechnie w domach przez małe dziewczynki z różowymi kokardkami we włosach.
… kiedy jedno ze szczypiec atakującego w ślepej furii radskorpiona, niemalże nie ucięło mu połowy nogi. Kleszcze dosłownie o cale minęły łydkę.
Blaine czuł jak serce kołata mu się w klatce piersiowej domagając się wypuszczenia na zewnątrz (albo zażycia dużej dawki kokainy wymieszanej z równie dużą dawką relanium). Sięgnął po złoty mieszek i za sprawą magicznego proszku przemienił radskorpiona w materię nieożywioną.
Był jednak tak skołowany, że przewrócił się wywijając orła do tyłu. Plecak odleciał gdzieś na bok, a flara sparzyła go w wewnętrzną stronę prawego uda. Niebezpiecznie blisko czegoś, co z wielką chęcią i nadzieją pragnął pokazać Tandi.
Pozbierał się szybko. Zbieranie zawartości plecaka zajęło mu znacznie więcej czasu. Pięć bomb uszczuplało do ledwie trzech. Dwie leżą w jaskini radskorpionów do dzisiaj i jak za kilka miesięcy bądź lat jakieś narwane, bawiące się w poszukiwaczy przygód dzieciaki z Cienistych Piasków postanowią zobaczyć jak to niegdyś było w należącym do wrednych skorpionów leżu, mogą nieopatrznie natrafić na dwa intrygujące zawiniątka. Najpewniej co najmniej jeden z dzieciaków naprędce wpadnie na pomysł, by zobaczyć, co się stanie, gdy owe tajemnicze i zastanawiające zawiniątka wrzucą do ognia. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, zemsta radskorpionów dopełni się nawet zza grobu, a dzieciaki skończą ślepe i kalekie na resztę życia.
Być może nawet przemienią się w kadłubki.
Nie było to jednak zmartwienie Blaina. Miał trzy bomby i jedną pełną flarę. Nim zdążył wprowadzić kolejną taktyczną korektę do własnego planu, zaatakował go mały, przypominający raczej dziecko niż dorosłego osobnika, skorpion (no bo przecież, co innego mogło go zaatakować w pieczarze radskorpionów? Niespokojny, lamentujący duch bramina, albo jakiegoś, kurwa, wieśniaka?).
Menu na dzisiaj? Ołów. Tym samym kilkaset gram wystarczyło by mały odpuścił po wsze czasy i trafił do dziecięcego raju dla skorpioników. Lecz nieopatrznie, pod wpływem nagłego zrywu i zaskoczenia, Blaine stracił kolejny mieszek kordytu, gubiąc go w jednej z licznych w jaskiniach szczelin.
Kiedy Blaine Kelly wchodził do największej, zionącej jakimś podejrzanym chłodem i nieco słodkawym zapachem, pieczary, miał przy sobie już tylko dwie bomby i ostatnią, odpaloną przed sekundą flarę.
Zaś czyhające radskorpiony były cztery. Blaine dostrzegł ich małe, chytre oczka o czarnej barwie (co prawda te w przeciwieństwie do czerwonych, wyłupiastych oczu kalifornijskich szczurów jaskiniowych, nie świeciły się wyraźnym blaskiem jak małe namierzające ofiarę laserki, to jednak były na tyle wyraźne, że Blaine nie przypuszczał, by mógł popełnić błąd w kalkulacjach).
Cztery radskorpiony. Cztery z czego jeden wydawał się jakiś większy niż pozostałe. Blaine widział wyraźnie jak pierwsze trzy otoczyły tamtego zwartym kręgiem i ruszyły do boju. Najwyraźniej broniły królowej, matki albo jakiejś innej samicy alfa pozostającej teraz na naturalnym skalnym podwyższeniu.
Blaine uniósł flarę. Wyczekał odpowiedni moment, kiedy dwa sforujące naprzód, najgłupsze tudzież najodważniejsze, radskorpiony odłączą się nieco od trzeciego zbijając w masę i cisnął w nie workiem z prochem.
Dwa mniej. Pozostała jedna bomba.
Mógł zaryzykować i wyciągnąć kolta 6520. Mógł spróbować poradzić sobie z mniejszym zwierzęciem, a cenną bombę zachować na tę wielką, upasioną od młodych, dwugłowych cielaczków „maciorę”.
Jednak lecący ku niemu radskorpion wydawał jakieś przeraźliwe odgłosy i równie przeraźliwie strzelał ogonem kłując jadowym kolcem raz po raz znajdujące się przed nim powietrze.
Wszystko to jakoś przeraziło Blaina. Zupełnie bezwolnie sięgnął po finalny złoty mieszek. Kordyt zachrzęścił nieznacznie pod siłą jego kurczowego uścisku.
Gdy rozbłysnął żółty płomień, ostatni z radskorpionów został porzucony przez coś, co pilotowało nim w tym świecie doczesnym i przez wielu było utożsamiane z duszą.
Matka, królowa, samica alfa radskorpionów zdawała się rozumieć swoją nową sytuację. Stała przez moment na jakimś kamiennym kopczyku mierząc Blaina wzrokiem swoich obsydianowych oczu. Zionęła z nich osobliwa pustka pośród której czaiły się pojedyncze iskierki bestialskiej, zwierzęcej nienawiści jednego gatunku do drugiego.